Z tego też powodu wybraliśmy opcję z noclegiem, z założeniem, że pierwszego dnia zwiedzimy sporo, prześpimy się i drugiego dnia, do promu o 18:00, znów sporo zdążymy zobaczyć. W planowaniu pomogła nam książeczka Walks: Isle of Arran, którą można kupić w księgarniach internetowych a także w sklepach na wyspie.
Moje ulubione powiedzenie: "Bóg się śmieje z naszych planów", niestety sprawdziło się i tym razem. Nie zapominajmy, że to Szkocja, prognoza pogody podawana z wyprzedzeniem nie sprawdza się prawie nigdy. Na tydzień przed zaplanowanym wyjazdem zapowiadano ulewne deszcze a nawet burzę. Postanowiliśmy jednak zaryzykować, w duchu licząc na przejaśnienia i omylność synoptyków.
Z powodu złej pogody nasz prom został odwołany. Na szczęście powiadomiono nas dzień wcześniej, więc szybko zmieniliśmy plan wycieczki i wybraliśmy się na późniejszy prom. W konsekwencji zostało nam mniej czasu pierwszego dnia, ale za to mogliśmy dłużej pospać (zgadnijcie, kto się ucieszył najbardziej).
W dzień wyjazdu, zaopatrzeni w prowiant i sprzęt turystyczny, zaokrętowaliśmy się na prom w Ardrossan i z niepokojem obserwowaliśmy zachmurzone niebo. Sporym utrudnieniem był mocny wiatr; fale nieprzyjemnie kołysały statkiem.
Podróż do Brodick zajęła nam około 2 godzin. Na Arranie byliśmy około 13:00, za wcześnie żeby zameldować się na kempingu, więc od razu pojechaliśmy zwiedzać. Na pierwszy ogień poszły kamienne kręgi Machrie Moor.
Większość ludzi kojarzy angielski Stonehange; w Szkocji takich miejsc jest całkiem sporo, choć nie tak okazałych i osławionych jak ten. Aby dojść do kręgów w Machrie Moor trzeba przejść przez malowniczo położoną farmę, pełną owiec i jagniątek.
Kamienne pozostałości po ludziach datowane są na 4500 lat p.n.e. Obiekty są dobrze oznaczone i opisane, kto zna angielski na pewno skorzysta.
Jak widać na zdjęciach pogoda była średnio przyjemna, ale nie było aż tak źle, żeby nie wybrać się na następną wycieczkę. Najpierw jednak trzeba było zameldować się na kempingu (recepcja czynna tylko do 17:00).
Nie obyło się bez zabłądzenia, bo Shore Lodge nie jest zbyt dobrze oznakowane. Zajechaliśmy aż pod sam Brodick Castle, żeby uprzejma pani w informacji oświeciła nas, że wjazd na kemping znajduje się nieco wcześniej niż na zamek. Spodziewałam się jakiegoś sporego pola z domkami i miejscami na przyczepy czy namioty, a tymczasem nasza noclegownia okazała się malutka, kameralna, ukryta za murem i między drzewami.
Chatkę wynajęliśmy z wyprzedzeniem i ze zniżką; bardzo miło byliśmy zaskoczeni infrastrukturą kempingu - wszystko nowe, sprawne i pachnące. Dobrze wyposażona kuchnia, sanitariaty, pokój wspólny z kominkiem.
Przed naszą chatką grill, miejsce na ognisko, krzesła i stolik. W chatce - podłoga, materace (śpiwory trzeba mieć), lodówka, czajnik, grzejnik. Można też wynająć pokój z łóżkami piętrowymi i pościelą.
Po "zalogowaniu" się w chatce wybraliśmy się na pobliski wodospad o magicznej nazwie Eas Mòr. Pośród wzgórz, kwiatów, pachnących świerków, ukryty jest zakątek niczym z innego kontynentu. Nie wiem dlaczego, miejsce to skojarzyło mi się z Kambodżą (nigdy nie byłam).
I tyle zobaczyliśmy pierwszego dnia. Wieczorem zrobiliśmy sobie kolację, po której zasiedliśmy przed kominkiem w pokoju wspólnym i ucięliśmy sobie pogawędkę z innymi gośćmi. Od wczesnego wieczora lał deszcz, więc pozostało nam zaszyć się w śpiworach i dać mu się ukołysać do snu.
c.d.n.