piątek, 29 sierpnia 2014

Jak w Szkocji mieć dziecko.

Jak mieć dziecko, to tylko w Szkocji. 

Nasze życie ułożyło się tak, że mamy tylko Syna, ale prawdę mówiąc jesteśmy w mniejszości - dwoje to tu minimum, znam kilka rodzin z trójką, czwórką a i piątką dzieci. "Opłaca" się mieć minimum dwoje, bo jest większy zasiłek na dzieci, większa szansa na mieszkanie od miasta, na darmowe obiadki i mundurki w szkole. 

Kobiety, które pracowały przed urodzeniem dziecka, po urlopie macierzyńskim często wracają na niepełny etat. Mamy, które znam, pracują 3 dni w tygodniu, dzieckiem w tym czasie zajmują się babcie lub żłobek, płatny niestety. W ogóle opieka nad dzieckiem jest tu dość droga, całodniowy żłobek czy przedszkole to koszt prawie całej pensji, dlatego często mamy wybierają zostanie w domu. W mieście pełno jest kawiarenek z placami zabaw dla dzieci, które w tygodniu zasiedlane są mamami z małymi dziećmi. Kwitną też kluby, w których mamy z dziećmi mogą spędzić przedpołudnie na zabawach, śpiewankach i poznawaniu innych dzieci.

Zajęcia szkolne są od 9:00 do 15:15, w tych godzinach najłatwiej jest znaleźć pracę w kawiarni (czynne zwykle do 17:00) lub jako sprzątaczka. Można skorzystać z płatnej opieki przed i/lub po szkole, i tu znowu koszt jest dość wysoki, tak że często zwyczajnie nie opłaca się pracować, bo większość pensji trzeba oddać opiekunkom.

Czego nie ma, to obawy przed utratą pracy, który w Polsce zawsze towarzyszy mamom. Tak jak pisałam wyżej: często mamy wracają na niepełny etat, a nawet jeśli nie mogą, to poradzą sobie finansowo, tak czy inaczej. Jeśli nie ma wsparcia drugiej pensji, jest wsparcie państwa. Samotna mama może liczyć na mieszkanie, zasiłki i pomoc. A jeśli dziecko czy rodzic jest przewlekle chory, niepełnosprawny i potrzebuje stałej opieki - nie ma absolutnie porównania z Polską. Zasiłek, mieszkanie z dodatkowym pokojem dla całodobowej opiekunki, pensja dla członka rodziny za opiekę - takie cuda.


Osobiście jestem zachwycona szkołą tutaj (nasza na zdjęciu). Są mundurki, dzięki którym można zminimalizować garderobę dziecka, bo w swoich ubraniach chodzi tylko popołudniami i w dni wolne od szkoły. Syn ma kilka par spodni, kilka szkolnych polówek, polar i tyle jeśli chodzi o umundurowanie. Przed zimą kupimy mu jeszcze szkolną kurtkę - ciepłą i przeciwdeszczową. Ceny są niewygórowane a szkoły nie wymagają, żeby wydawać fortunę. Po przyjeździe tutaj zestresowani kupiliśmy Synowi cały ekwipunek w specjalistycznym sklepie, a po kilku tygodniach dotarło do nas, że sporo przepłaciliśmy - zamiast koszulek z logo szkoły wystarczyły zwykłe białe polówki, a spodnie garniturowe można kupić dużo taniej w innych sklepach, chociażby w Tesco. Zdarzyło się też, że kupiliśmy parę używanych ubrań na kiermaszu szkolnym. 

Oczywiście podręczników nie ma. W polskiej szkole wiadomo, podręczniki kosztują zawsze fortunę, do tego zeszyty i nie wiadomo jakie przybory szkolne, strój na wf, plecak... Tutaj Syn ma piórnik, bo chce, wcale nie musi, bo w szkole jest wszystko, czego potrzebują do pracy. W małym plecaczku nosi portfel (bo kupuje sobie school dinner, mam święty spokój z kanapkami), batonik lub owoc na przekąskę, butelkę z wodą (którą może sobie uzupełnić z dystrybutora na szkolnym korytarzu albo z kranu). Raz w tygodniu, w poniedziałek, przynosi ze szkoły 2 zeszyty: jeden dla rodziców, gdzie jest napisane co przerabiają i jakie zadania są w tym tygodniu, drugi ze swoim zadaniem domowym. W piątek oba zeszyty wracają do szkoły. 
Na wf ma w worku szorty i tenisówki, bo ćwiczy w szkolnej polówce. Tyle.

Bilety rodzinne (na pociąg czy wstęp do zamku) są zwykle na 2 dorosłych i do 3 dzieci. W każdym zamku, w którym byliśmy, są zabawy dla dzieci - albo trzeba znaleźć przedmioty z listy, albo odpowiedzieć na pytania w quizie, albo są interaktywne gry (np. w Stirling). Dzięki temu rodzice chodzą i zwiedzają, a Syn tropi zagadki i każdy ma zajęcie.

W restauracjach często można spotkać ofertę "kids eat free" czyli do dania głównego zamówionego przez dorosłą osobę danie z menu dla dzieci jest za darmo. Ostatnio nawet w kawiarni COSTA trafiliśmy na babyccino i chocolate babycciono - Syn zamówił sobie to drugie i dostał pyszną czekoladę w małej filiżance. Tak się hoduje klientów! (https://www.costa.co.uk/menu/speciality-drinks/)

Już kiedyś pisałam, że często słyszę "Wyjechalibyśmy, gdyby nie dziecko". To absolutnie nie powinno nikogo powstrzymywać. Mam tu kilka koleżanek Polek z dziećmi. Jedna sprowadziła dzieci do 3 i 5 klasy - bez znajomości angielskiego. Nauczycielka zadawała wypracowania po polsku i powiedziała, że ona sobie przetłumaczy i będzie wiedziała, czy są dobre. Dzieci imigrantów lubią tu szkołę, bo są traktowane indywidualnie a jednocześnie dostają wsparcie, żeby zintegrować się w grupie. Dostają dodatkowego nauczyciela języka angielskiego, który pracuje z nimi jeden na jeden, często ma książki dwujęzyczne. U Syna w szkole są dzieci z różnych kultur - Chińczycy, Wietnamczycy, Hindusi, Pakistańczycy, Rumuni - w takim środowisku nie może być mowy o złym traktowaniu. 

Wyobraźcie sobie miasteczko z populacją 46 000 ludzi (tyle co na moim osiedlu we Wrocławiu), i taki miks kultur i narodowości. Muszą się dostosować, nie ma rady.

piątek, 15 sierpnia 2014

Koniec lata.

Skończyło się lato. Można to poznać po temperaturze, deszczu, młodych mewach skrzeczących za oknem o 4 rano, wyprzedażach w sklepach no i po przygotowaniach do szkoły.
W tym roku szkockie lato było wyjątkowo łaskawe - trwało bite 2 miesiące. Dużo słońca, dużo energii, wylegiwanie się na plaży, zachód słońca po 22:00 - jak tu nie lubić lata? Połowę tych upałów spędziłam z Synem w Polsce, trochę we Wrocławiu a trochę nad jeziorem w Puszczy Noteckiej. 

Ciężko się wraca po tak długiej przerwie. Właściwie zawsze ciężko się wraca z Polski i zawsze na pytanie "jak było?" słychać odpowiedź "za krótko!". Na szczęście tym razem mniej miałam obowiązków i więcej przyjemności. Bieganie po urzędach i biurach ograniczone do minimum, za to maksimum kawek i mojito z przyjaciółmi. Uwielbiam to, że ciągle mam swoje miejsca, w których ciągle znajduję to, co lubię. Zaskakujące jest to, że przybywa mi przyjaciół w Polsce. Takie trochę carpe diem - spotkać się ze mną można tylko przez kilka dni w roku, więc kto chce, musi się dostosować. Póki mieszkałam w Polsce często sama myślałam "a, kiedyś się spotkamy, mamy czas", i często nic z tych spotkań nie wychodziło. Teraz jest presja czasu, bo już za parę dni wyjeżdżam a potem będę dopiero za pół roku. Dzięki temu niektórych widziałam częściej przez ostatnie 2 lata niż wcześniej przez 10. Nie uznaję za stosowne powiadamiania wszystkich, że "oto jestem!" Życie mi pokazało, że te osoby, które faktycznie chcą się spotkać, potrafią się skutecznie umówić, najlepiej z wyprzedzeniem pytając kiedy będę. Zwykle mam tylko kilka dni do dyspozycji i sporo na głowie, więc ta metoda zdaje się być najskuteczniejsza.
W pierwszym okresie pobytu w Szkocji przywoziłam z Polski jedzenie. Pierogi od babci i mamy, smalczyk od teściowej, wędliny, chleb, ser żółty, przyprawy, miód. Taka tęsknota za domem, za domowym jedzeniem, za rodzinną kuchnią. Z czasem nauczyłam się zastępować polskie produkty szkockimi albo po prostu kupować je w polskim sklepie. Potem pojawiła się potrzeba garderobiana: bo te szkockie takie marne, albo drogie, albo te polskie ładniejsze, a bo znam rozmiarówkę, bo lepiej mi wszystko pasuje. Nastąpił więc okres kupowania ubrań i butów w Polsce. I znów z czasem przeszło, poznałam sklepy w Ayr, nauczyłam się rozmiarówki, nauczyłam się czytać ceny. Teraz już ładne buty za £50 nazywam "tanimi", a te za £70 są "niedrogie". Wiem, gdzie są dżinsy na mnie, gdzie są ładne torebki i gdzie kupić kurtkę na szkocką pogodę.
Podczas ostatniego pobytu w Polsce nadszedł czas na książki. Pójść do księgarni, pomacać, przeczytać parę linijek, kupić. Atlas po polsku, powieścidła, książki historyczne, nowy Pratchett. Wiem, że w UK są polskie księgarnie internetowe, sprawdzałam, nawet podręczniki mają. Ale wizyta w księgarni to jest jedna z tych przyjemności, których w Ayr nie doświadczę. Oczywiście są tu księgarnie, ale polskich wydawnictw tam nie kupię, a czytanie po angielsku nie sprawia mi takiej samej przyjemności. Jest kilka książek w bibliotece, ale to nie to samo. W naszym domu zawsze były książki, zawsze coś można było ściągnąć z półki w deszczowy dzień i zanurzyć się w literkach. Do biblioteki jednak trzeba wyjść, założyć kalosze, pomamrotać pod nosem, zmoknąć i zmarznąć po drodze. Chcę mieć w domu książki, polskie książki, chcę, żeby Syn po nie sięgał. 
I tym sposobem w 30 kg paczce z polski znalazły się nasze grube koce, miód od babci i sporo książek. Na jesień jak znalazł.


Wyspa Arran (dzień drugi).

Niełatwo jest opisać wycieczkę po 2,5 roku, ale spróbuję... Czas na drugą część relacji z dwudniowej wycieczki na Arran. Sporo czasu upłynę...