niedziela, 13 grudnia 2015

Szkockie Święta czyli OMG

Dla Polaków Boże Narodzenie to głównie rodzina, karp, kiszona kapusta na 50 sposobów, pyszne ciasta, choinka, Pasterka... Każdy ma swoje ulubione elementy, które - zwłaszcza emigrantom - kojarzą się z grudniowym świętowaniem.
Szkoci... cóż. Po pierwsze: nie jest to naród jednolity religijnie. O ile kolędy znają mniej więcej takie same, o tyle tradycje związane z prawdziwym pochodzeniem Bożego Narodzenia nie są tu bardzo honorowane. I w ogóle, mają tu dziwne zwyczaje.
Oto mój subiektywny zestaw świątecznych dziwactw:

1. Brukselka. 






Ja tam lubię brukselkę - nie, żebym miała jeść ją codziennie, ale od czasu do czasu jest OK. Natomiast większość znajomych Szkotów jej nie lubi. 
Tym bardziej nie rozumiem, dlaczego katują się nią na świątecznym obiedzie i udają, że to specjalny przysmak. Tradycja tradycją, ale jeśli coś mi nie smakuje, to nikt mnie nie zmusi żebym to zjadła na święta, kiedy żarełko ma być pyszne i wyczekiwane cały rok.
Gdyby ktoś chciał sobie przyrządzić taki przysmak, tu znalazłam przepis i zdjęcie.

2. Pietruszka.



Kolejnym idiotycznym przysmakiem jest pieczony pasternak. Czekasz na to cały rok, marzysz o tym, że mama/babcia przygotuje ci ten smakołyk na świąteczny obiad. Uczysz się od nich receptury, tajników wykonania, dążysz do perfekcji we własnym domu... Weź kilo pasternaku, umyj, przekrój na pół, polej miodem i upiecz w piekarniku. Ta-da!

Kto odważny, może się zmierzyć z przepisem na to wyszukane danie.

3. Czas na choinkę.



Szkoci tak bardzo nie mogą się doczekać Świąt, że budują sobie atmosferę na wiele tygodni wcześniej. Nie zapomnę jak 3 lata temu nieomal zemdlałam na widok kartek świątecznych wystawionych na sprzedaż w... sierpniu. Sklepy (tak jak w Polsce) gotowe są już w listopadzie, a w domach dekoracje wystawiane są od 1 grudnia - moje znajome szkockie mamy chwalą się na FB choinkami, wieńcami i skarpetami na kominku, a dzieci wyjadają czekoladki z kalendarzy adwentowych. 

4. Zakupów szał czyli Christmas Shopping.



Pytanie "czy zrobiłaś już świąteczne zakupy?" zbiło mnie z tropu w pierwszym roku. Jest ono stałym elementem pogawędek od początku grudnia, chociaż w tym roku - a jakże - ktoś zadał mi to pytanie jakoś w połowie listopada. "Świąteczne zakupy" to wszystko, czego możesz potrzebować i mnóstwo zbędnych pierdół. Od prezentów dla całej rodziny, przez dekoracje, po żarcie i - najważniejsze - alkohol. W tym roku przeciętny Szkot wyda prawie 600 funtów, kupi 13 prezentów, średnio po 28 funtów każdy, a na jedzenie wyda 130 funtów.
Znam osoby, które wydają wiele setek funtów z kart kredytowych, głównie na prezenty. Znajomy siedmiolatek dostał w zeszłym roku gadżety o wartości około 1000 funtów. 

Osobnym bzikiem jest "boxing day", w Polsce znany jako drugi dzień Świąt. W tym dniu wiele sklepów rzuca wszystko, czego nie sprzedali w tym roku i obniża ceny. Ludzie dostają świra a szał zakupów zaczyna się w sklepach internetowych już od północy.

5. Alkohol.



Ponieważ nie obchodzi się tu Wigilii, nie ma też mowy o poście. Dlatego obowiązkową pozycją na liście świątecznych zakupów jest alkohol, morze alkoholu. Wino, grzane wino, whiskey, rum, a najbardziej Baileys. Każdy ma swój ulubiony świąteczny trunek, którym podlewa pieczonego indyka z brukselką i pietruszką.
Przepisy na koktajle znajdziecie tutaj i tutaj.



Wesołych Świąt!










niedziela, 1 listopada 2015

Falkland - miasteczko bombonierka.

Przy planowaniu wycieczek kierujemy się całkowicie subiektywnymi kryteriami. Zwykle szukamy miejsc, które wydają nam się interesujące - ogrody, pałace, zamki. Ważne są walory historyczne ale też przyrodnicze oraz krajobrazowe. Musi być coś ładnego do zobaczenia w połączeniu z edukacją.
Wybraliśmy Falkland bo jest tam pałac, w którym mieszkała Maria Stuart, czyli Mary Queen of Scots. Fascynuje mnie ta postać, jej pełne dramatów życie w XVI w., a przy okazji pałac wydawał się pięknym obiektem do zwiedzenia.
Nie bez znaczenia było też, że jest on w zarządzie NTS (National Trust for Scotland), którego jesteśmy członkami i w zamian za miesięczną składkę, wstęp mamy za darmo.

Miasteczko Falkland z miejsca nas oczarowało niczym bombonierka z konfekcjonowanymi pralinami - na każdym kroku niespodzianka.



Przeszliśmy się po uliczkach i co krok znajdowaliśmy coś zachwycającego. A gdy podnosiliśmy wzrok ponad dachy... Sami zobaczcie:




Miasteczko jest świetnie przygotowane na turystów, na tablicach znajdziecie informacje o wszystkim, co warte jest zobaczenia. Pierwszą niespodzianką, na którą się natknęliśmy, okazał się ten niepozorny pomnik poświęcony żołnierzom.


Mimo, że na długiej liście nazwisk nie widnieje ani jedno polskie, u dołu czytamy wyraźne "DZIĘKUJĘ".
Zagadkę pomogła nam wyjaśnić przemiła pani przewodnik w pałacu. Pomnik jest hołdem dla żołnierzy, m.in. batalionu spadochroniarzy, którzy stacjonowali w miasteczku podczas wojny. Na nasze oświadczenie, że jesteśmy Polakami, panie przewodniczki z uśmiechem opowiedziały nam o darach, które przekazali polscy żołnierze dla muzeum pałacowego w Falkland. Nie będę Wam psuć niespodzianki, powiem tylko, że warto to zobaczyć na własne oczy i usłyszeć, jak ciepło mówi się tam o Polakach.

Pałac nie zawiódł. Nie można robić zdjęć wnętrz, wszystko mamy zapamiętane, a zdjęcia robiliśmy tam, gdzie się dało.


Sam budynek jest okazały i bardzo dobrze utrzymany. Otacza go, oczywiście, piękny ogród, który nawet jesienią zachwyca barwami liści i kwiatów.



Zaskoczeniem był przypałacowy sad, w którym poczęstowaliśmy się świeżutkimi jabłkami.



Kolejną niespodzianką były najstarsze na świecie korty tenisowe, na których Maria Stuart z przyjemnością grała, siejąc zgorszenie swoim strojem - w XVI w. ośmielała się nosić spodnie! 


Zaskakująco posępne miejsce... 




Miasteczko i pałac Falkland zrobiły na nas wielkie wrażenie. Miło jest sprawić sobie taką niespodziankę.


niedziela, 18 października 2015

Enchanted Forest w Pitlochry

Październik to miesiąc, w którym kończą się sezony w zamkach, pałacach, ogrodach - wszystkich miejscach, które warte są zobaczenia.

W małym miasteczku Pitlochry (czyt.: pitlochri) w North Perthshire wymyślili sobie jak ożywić turystykę na koniec sezonu, i wymyślili to genialnie. Tłumy ludzi płacą za multimedialne pokazy w lesie. Bardzo sprawnie zorganizowana impreza trwa przez cały październik, codziennie od zmroku do 22:00. 
Nie byliśmy jeszcze w tamtych stronach, zdecydowaliśmy się więc na dwudniową wycieczkę z noclegiem. W piątek rano wyruszyliśmy w trasę, zwiedziliśmy to i owo (o tym będzie osobny wpis), i po południu dojechaliśmy do Pitlochry. Wg Wikipedii w 2001 r. żyło tam 2564 ludzi, więc możecie sobie wyobrazić małą mieścinkę, pełną turystów, sklepów z pamiątkami, sklepów z odzieżą turystyczną, restauracji i hoteli. Stąd można się wybrać na piesze wędrówki w góry, a my zdążyliśmy zobaczyć tamę z przepławką, która liczy ryby, 




jezioro Faskally powstałe przez zatamowanie rzeki Tummel, wiszący most oraz malownicze uliczki miasteczka. Przez przypadek trafiliśmy też do wytwórni Heathergems, gdzie poznaliśmy sposób wytwarzania biżuterii i ozdób z gałęzi wrzosu. Magia! Nie oparliśmy się i wydaliśmy trochę w fabrycznym sklepiku.
Można też zwiedzić destylarnię whisky Bell's, ale jakoś nas nie ciągnęło.

Celem naszej wycieczki był Enchanted Forest czyli Zaczarowany Las. 
Mogę Wam pisać, wkleić zdjęcia a nawet filmy, ale - jak jest z wieloma atrakcjami - nie oddadzą one pełni efektów. Na stronie imprezy można zobaczyć zdjęcia i filmy z poprzednich lat, nijak się one mają do wrażeń, jakich doświadczyliśmy.
Dookoła leśnego jeziora wytyczona jest ścieżka, po której szliśmy, z przystankami, ponad godzinę. Drzewa oświetlone są przeróżnymi reflektorami, kamienie i brzegi jeziora ozdobione kompozycjami świateł i dźwięków. Co kilka kroków przystawaliśmy żeby podziwiać jeden z pokazów - niektóre wśród drzew, niektóre na wodzie. Otoczeni muzyką, światłem i feerią efektów spacerowaliśmy w zachwycie nad prostotą i genialnością pomysłu.






Organizacja - rewelacja. Bilety zamówiliśmy przez internet, przyszły pocztą wraz z ulotką zawierającą najważniejsze informacje. Widzowie, w tym wiele rodzin z dziećmi, zabierani są darmowymi autobusami z centrum miasteczka, zgodnie z godziną seansu na bilecie - żadnego bałaganu. Dojazd trwa kilka minut, po lesie łazić można do zamknięcia, ścieżki są oznaczone, pilnowane przez obsługę; można kupić ciepłe przekąski, napoje, są toalety. Jak już wszystko zobaczyliśmy, stanęliśmy w kolejce na autobus i po kilku minutach byliśmy z powrotem w Pitlochry.
Jak Syn usłyszał od nas, że co roku pokazy są nieco inne, od razu zażyczył sobie pojechać tam znowu. Zobaczymy...

środa, 19 sierpnia 2015

Koniec wakacji.

Nadszedł upragniony przez rodziców początek roku szkolnego. W końcu nie trzeba kombinować, co z tym biednym wynudzonym dzieckiem robić.

Syn dziś rano ledwo się wcisnął w szkolne spodnie. Na długość są dobre, ale w pasie... Cóż, trzeba będzie kupić nowe.

Wystrojony po swojemu, czyli czapka z daszkiem, bluza, plecak i buty sportowe, jednakowoż główne części stroju muszą być zgodne z regulaminem szkoły. 






U nas jest to biała koszulka (polo lub koszula), czarne lub szare spodnie "garniturowe", czarne buty, czerwony sweter, bluza lub kardigan. Ubrania z logo szkoły zawsze są droższe niż bez - w każdym większym sklepie można kupić strój szkolny, różnej jakości i w różnych cenach. O ile bluza bez logo kosztuje powiedzmy £4, o tyle z logo - £8. Można kupić szkolną naszywkę i samemu przyszyć. Można mieć bez logo. Dla szkoły ważne jest, żeby kolory się zgadzały, przynajmniej z grubsza. Syn ma buty czarne, owszem, ale z seledynowymi wykończeniami. Bluzę nosi prywatną, granatową, bo szkolny ma polar i mu teraz za ciepło.
Nie ma się co stresować i przejmować. Tym bardziej, że co kilka miesięcy trzeba wymieniać na nowe, bo dzieci wyrastają - po co więc wydawać fortunę?
Na W-F, czyli PE (physical education) zapakował do worka szorty. Tyle. Buty sportowe ma na co dzień, szkolna polówka jako koszulka.
Żadnych podręczników, piórników, zeszytów, papierów kolorowych, wyprawek... 

Młody dzisiaj tak szybko się zebrał, że wyszliśmy o 10 minut za wcześnie. Potem stał w bramie szkoły i wypatrywał swoich ulubionych kolegów. W tym roku jest w klasie z Kieranem, bo w zeszłym roku tak rozrabiali w czwórkę, że Alistair i Elliot zostali z nimi rozdzieleni. Na szczęście Kieran jest jego ulubionym kolegą od pierwszej klasy, a z pozostałymi chłopakami i tak się widują na zajęciach wspólnych i na lanczu. 
Co roku jest też nowa nauczycielka; dzisiaj Syn podsumował, że jego "Pani McLeod jest najlepsza z P4". To się dopiero okaże, bo krótko się poznali w czerwcu; zawsze jest jeden dzień, kiedy dzieci poznają nową klasę, nauczycielkę i nowych kolegów, z którymi spędzą następny rok szkolny.




Niedługo zaczniemy też polską szkołę z projektu LIBRATUS. W czerwcu Syn pięknie zdał egzamin klasyfikujący do 3 klasy. Teraz musimy tylko zamówić mu podręczniki (w polskich księgarniach w UK koszt około £60-70). Dzięki temu, że szkoła jest internetowa, nie musimy też kupować wyprawki, stroju na W-F czy komitetu rodzicielskiego. Do podręczników kupimy kilka lektur (w tym roku ma "O psie, który jeździł koleją", chlip, chlip).
Nie musimy też zaczynać od 1 września, jak się zbierzemy to zaczniemy.
Proza życia powraca nieuchronnie.

niedziela, 16 sierpnia 2015

Przyjęcie urodzinowe dla dzieci.

Twoje dziecko dostało zaproszenie na urodziny i nie wiesz co dalej? Oto, jak to wygląda w Szkocji.


Jeśli dziecko przyniesie do domu zaproszenie na przyjęcie, będzie na nim kilka informacji:
1. Kto zaprasza - imię kolegi lub koleżanki,
2. Gdzie odbędzie się przyjęcie - często jest to tylko nazwa miejsca, bez adresu - wtedy najlepiej podpytać innych rodziców lub wyszukać w internecie,
3. Data i godzina - najczęściej przyjęcie trwa 2 godziny,
4. RSVP czyli proszę potwierdzić przyjście - numer telefonu do rodzica.


Jeśli mamy już pewność, że nasze dziecko wybierze się na to przyjęcie, w dobrym tonie jest odpowiedzieć na zaproszenie. Nawet jeśli na pewno wiemy, że nie pójdzie, taka informacja też pomaga rodzicom, z bardzo prostej przyczyny: kosztów. Przyjęcie kosztuje średnio 10 funtów od gościa i wiedza, ile dzieci przyjdzie, pomaga rodzicom w planowaniu.


Czasem na zaproszeniu znajdziemy też temat urodzin: piłka nożna, królewny i królewicze, Frozen, Minionki, superbohaterowie, itp. W takim wypadku nasze dziecko może założyć tematyczny kostium - w Szkocji jest to popularny strój codzienny i odświętny dla dzieci.

A jaki dać prezent? Jeśli przyjęcie ma temat, to podpowie nam też co kupić w prezencie. Czasem wystarczy drobiazg, byle był ozdobiony odpowiednim obrazkiem. Szczerze mówiąc, my dajemy kasę. Po pierwsze: dzieci zawsze się cieszą z kasy, bo zawsze na coś zbierają, po drugie: trafienie z prezentem dla prawie obcego dziecka nie jest łatwe, po trzecie: jak pytam rodziców jubilata to zawsze mówią "kartka wystarczy". Pamiętajcie, że dzieci "główny", wymarzony prezent dostają zwykle od rodziny, rodziców, a Brytyjczycy wręcz przesadzają z podarkami dla swoich dzieci. 
Kartka jest właściwie obowiązkowa. Wystarczy w środku się podpisać, często po imprezie dostaniemy notkę z podziękowaniem - za przyjście lub za prezent.

W pierwszym roku pobytu w Szkocji zostawałam z Synem podczas przyjęcia - zwykle na miejscu jest kawiarnia lub kącik kawowy dla rodziców, gdzie mogą przeczekać i mieć oko na swoich rozrabiaków. Po jakimś czasie, kiedy Syn się oswoił, zaznajomił z dziećmi i rodzicami oraz nie miał problemu z dogadaniem się po angielsku, zaczęliśmy go odwozić i przywozić. Czasem, jeśli są moje znajome mamy i chcemy poplotkować, zostaję na kawę, ale jak nie chcę, to nie muszę - na miejscu zawsze są dorośli ze strony jubilata i oni mają pieczę nad dziećmi i przebiegiem imprezy.



Ilość dzieci na przyjęciu może być różna - od 5 do 20. Po przyjściu zawsze zostawiamy prezent czy kartkę jubilatowi lub jego rodzicowi, a dziecko od razu leci do zabawy. Goście mają zapewniony poczęstunek oraz napoje, jest też tort.
Tortu dzieci nie jedzą na przyjęciu. Po zabawie goście dostają "paczkę w podziękowaniu" - torebkę z drobnymi słodyczami i zabawkami oraz... kawałkiem tortu. Ciasto to typowy, brytyjski "sponge" - biszkopt przekładany kremem, jadalny jeszcze długo po przyjęciu...






niedziela, 5 lipca 2015

Ogród Botaniczny Logan

Jak się ma męża ogrodnika, to się zwiedza parki, lasy i ogrody wszędzie, gdzie się jest. A że my wybraliśmy się ostatnio na malowniczy cypel Galloway, po drodze zahaczyliśmy o piękny i egzotyczny ogród - Logan Botanic Garden.



Wiele roślin z innych kontynentów, ciepłych krajów; roślin, które dzięki łagodnemu klimatowi Szkocji znakomicie sobie radzą, kwitną, pachną i goszczą rozśpiewane ptaki. Mąż pstrykał miliony zdjęć a ja napawałam się widokami, zapachami i dźwiękami.




 Syn się strasznie nudził, więc dostał misję: uzbierać jak najwięcej opadłych liści, za każdy liść 5 pensów. Zarobił ponad 2 funty :)



Do zobaczenia jest "ogród drzewny", ogród ogrodzony murem (dzięki temu rośliny chronione są od wiatru, sekcje roślin z różnych części świata, szklarnia i muzeum. 
































Na miejscu jest restauracja a przemiła pani w informacji turystycznej opowiedziała nam gdzie warto zatrzymać się na dłużej i które rośliny akurat kwitną.
Żeby dojechać tam z Ayr trzeba się kierować na Drummor i trasa zajmuje niecałe 2 godziny.

Podróż na koniec Szkocji.

Jest takie miejsce, z którego można zobaczyć Anglię, Irlandię, Wyspę Man i Szkocję jednocześnie, obracając się tylko dookoła siebie. 




To miejsce to Mull of Galloway, najdalej na południe wysunięty cypel Szkocji. Droga do niego wiedzie - a jakżeby - przez pastwiska pełne krów i owiec. Tylko kilka kroków spaceru dzieli malowniczą Zatokę Luce i Morze Irlandzkie. Oprócz widoków, dech w piersiach zapierał nam także silny wiatr - dzień był dość pochmurny, trudno było chodzić a co dopiero robić zdjęcia.


Cypel bardzo urokliwy, a oprócz panoramy, malowniczego klifu i latarni morskiej, w okolicy można zobaczyć kilka ogrodów. My skusiliśmy się na Ogród Botaniczny Logan, ale o tym napiszę osobno.
Z Ayr jedzie się tam 2 godziny autem, a droga w większości przebiega nad brzegiem morza; nie muszę chyba dodawać, że widoki są nie do opowiedzenia. Choćby nasza znajoma, widziana z plaży "muffinka" czyli wyspa Ailsa Craig - z zupełnie innej perspektywy...




poniedziałek, 1 czerwca 2015

Wyspa Arran - wycieczka z noclegiem (dzień pierwszy).

Arran to jest ta duża wyspa, którą widzimy z plaży w Ayr. Żeby się na nią dostać, trzeba się wybrać do portu w Ardrossan (pociąg z Ayr z przesiadką, więc trzeba dobrze zaplanować czas podróży). Tym razem pokusiliśmy się o podróż autem, bo jednodniowe wycieczki pozostawiały nas w niedosycie. Autobusy miejskie po wyspie kursują, i owszem, tyle że rozkład jazdy nie jest przyjazny turystom, którzy mają mało czasu a dużo chcą zobaczyć.  



Z tego też powodu wybraliśmy opcję z noclegiem, z założeniem, że pierwszego dnia zwiedzimy sporo, prześpimy się i drugiego dnia, do promu o 18:00, znów sporo zdążymy zobaczyć. W planowaniu pomogła nam książeczka Walks: Isle of Arran, którą można kupić w księgarniach internetowych a także w sklepach na wyspie.

Moje ulubione powiedzenie: "Bóg się śmieje z naszych planów", niestety sprawdziło się i tym razem. Nie zapominajmy, że to Szkocja, prognoza pogody podawana z wyprzedzeniem nie sprawdza się prawie nigdy. Na tydzień przed zaplanowanym wyjazdem zapowiadano ulewne deszcze a nawet burzę. Postanowiliśmy jednak zaryzykować, w duchu licząc na przejaśnienia i omylność synoptyków. 
Z powodu złej pogody nasz prom został odwołany. Na szczęście powiadomiono nas dzień wcześniej, więc szybko zmieniliśmy plan wycieczki i wybraliśmy się na późniejszy prom. W konsekwencji zostało nam mniej czasu pierwszego dnia, ale za to mogliśmy dłużej pospać (zgadnijcie, kto się ucieszył najbardziej).

W dzień wyjazdu, zaopatrzeni w prowiant i sprzęt turystyczny, zaokrętowaliśmy się na prom w Ardrossan i z niepokojem obserwowaliśmy zachmurzone niebo. Sporym utrudnieniem był mocny wiatr; fale nieprzyjemnie kołysały statkiem. 

Podróż do Brodick zajęła nam około 2 godzin. Na Arranie byliśmy około 13:00, za wcześnie żeby zameldować się na kempingu, więc od razu pojechaliśmy zwiedzać. Na pierwszy ogień poszły kamienne kręgi Machrie Moor
Większość ludzi kojarzy angielski Stonehange; w Szkocji takich miejsc jest całkiem sporo, choć nie tak okazałych i osławionych jak ten. Aby dojść do kręgów w Machrie Moor trzeba przejść przez malowniczo położoną farmę, pełną owiec i jagniątek. 



Kamienne pozostałości po ludziach datowane są na 4500 lat p.n.e. Obiekty są dobrze oznaczone i opisane, kto zna angielski na pewno skorzysta.

















Jak widać na zdjęciach pogoda była średnio przyjemna, ale nie było aż tak źle, żeby nie wybrać się na następną wycieczkę. Najpierw jednak trzeba było zameldować się na kempingu (recepcja czynna tylko do 17:00). 
Nie obyło się bez zabłądzenia, bo Shore Lodge nie jest zbyt dobrze oznakowane. Zajechaliśmy aż pod sam Brodick Castle, żeby uprzejma pani w informacji oświeciła nas, że wjazd na kemping znajduje się nieco wcześniej niż na zamek. Spodziewałam się jakiegoś sporego pola z domkami i miejscami na przyczepy czy namioty, a tymczasem nasza noclegownia okazała się malutka, kameralna, ukryta za murem i między drzewami. 



Chatkę wynajęliśmy z wyprzedzeniem i ze zniżką; bardzo miło byliśmy zaskoczeni infrastrukturą kempingu - wszystko nowe, sprawne i pachnące. Dobrze wyposażona kuchnia, sanitariaty, pokój wspólny z kominkiem. 



Przed naszą chatką grill, miejsce na ognisko, krzesła i stolik. W chatce - podłoga, materace (śpiwory trzeba mieć), lodówka, czajnik, grzejnik. Można też wynająć pokój z łóżkami piętrowymi i pościelą. 




Po "zalogowaniu" się w chatce wybraliśmy się na pobliski wodospad o magicznej nazwie Eas Mòr. Pośród wzgórz, kwiatów, pachnących świerków, ukryty jest zakątek niczym z innego kontynentu. Nie wiem dlaczego, miejsce to skojarzyło mi się z Kambodżą (nigdy nie byłam). 







I tyle zobaczyliśmy pierwszego dnia. Wieczorem zrobiliśmy sobie kolację, po której zasiedliśmy przed kominkiem w pokoju wspólnym i ucięliśmy sobie pogawędkę z innymi gośćmi. Od wczesnego wieczora lał deszcz, więc pozostało nam zaszyć się w śpiworach i dać mu się ukołysać do snu.
c.d.n.

Wyspa Arran (dzień drugi).

Niełatwo jest opisać wycieczkę po 2,5 roku, ale spróbuję... Czas na drugą część relacji z dwudniowej wycieczki na Arran. Sporo czasu upłynę...