piątek, 30 stycznia 2015

Film "Tam gdzie da się żyć".

Film o Polakach, którzy wyemigrowali do Wielkiej Brytanii i Irlandii. Dokument zbierający nasze doświadczenia, opinie, przeżycia, emocje.
Warto go zobaczyć. Trwa niecałą godzinę. 
Usiądź, poświęć czas, usłysz emigrantów. 
Mogę się podpisać pod większością stwierdzeń, które tam padają.



piątek, 23 stycznia 2015

Burns Supper czyli Szkoci pamiętają swojego barda.

W ten weekend w całej Szkocji świętowane są urodziny Roberta Burnsa. Nie dziwi mnie, że nigdy o nim nie słyszeliście - ja też nie, dopóki tu nie przyjechałam. 

Otóż Burns był szkockim poetą, prekursorem romantyzmu, i czczony jest tutaj jak Mickiewicz w Polsce. Popełnił nawet poemat podobny do "Dziadów" - z czarownicami goniącymi Tam O'Shantera. Prawdopodobnie nikt - poza Szkotami - nie wie, że piosenka "Ogniska już dogasa blask" jest właśnie jego dziełem, w oryginale nosi tytuł "Auld Lang Syne".
Rabbie Burns urodził się 25 stycznia 1759 roku w Alloway, obecnie dzielnicy Ayr. Tuż "za płotem" mamy więc piękne i nowoczesne muzeum poświęcone poecie i jego twórczości, mauzoleum z urokliwym ogrodem i mostkiem upamiętnionym w "Tam O'Shanter", kościół z cmentarzem, na którym pochowani są członkowie jego rodziny i chatkę, w której się urodził.
Ale nie o tym...

25 stycznia to tradycyjna data organizowania Burns Suppers (czyt. sapers) albo Burns Nights (czyt. najts) - uroczystych kolacji ku czci. Oferują je restauracje w całej Szkocji, często odbywają się w szkołach, klubach, przy kościołach. Kolacja rozpoczyna się melodią graną na dudach, przy akompaniamencie której wnosi się na stół haggis.




Haggis to specjał szkockiej kuchni narodowej, przyrządzany z owczych podrobów (wątroby, serca i płuc), wymieszanych z cebulą, mąką owsianą, tłuszczem i przyprawami, zaszytych i duszonych w owczym żołądku. Brzmi obrzydliwie, ale smakuje jak kaszanka. Podawany jest z tłuczonymi ziemniakami i tartą brukwią, warzywem powszechnym na tutejszych stołach. Ten wykwintny posiłek zwie się po szkocku "haggis, neeps and tatties" (czyt. hegys, nips end tatis).




Ale zanim nastąpi konsumpcja należy wyrecytować klasyczne dzieło Burnsa pt "Address to a Haggis" czyli odę do kaszanki. Na stole powinna się też znaleźć zupa, np. cock-a-leekie czyli niezwykle wyszukana porowa z kurczakiem.
Podczas uroczystości recytuje się wiersze poety, pije łychę, zajada haggisa i dobrze się bawi. Nie może zabraknąć zabawnych toastów - to the lassies (czyt. lasis) czyli do pań, i to the laddies (czyt. ladis) czyli panów. 




A jeśli warunki pozwalają to obowiązkowo trzeba zatańczyć tradycyjny, szkocki ceilidh (czyt. kejli). Oczywiście panowie do kolacji zakładają kilty, a panie starają się nie wypaść blado ;)

Z okazji urodzin Burnsa syn w szkole uczył się zaś takiego tańca:




czwartek, 8 stycznia 2015

Party po szkocku.

Łatwo nie jest. Alkohol można kupić w sklepie od 10:00 do 22:00. Raz robiliśmy w sobotę rano zakupy na wieczorną domówkę, ale butelki wina musieliśmy oddać - było przed 10:00 i kasjerka odmówiła sprzedaży. W pubach, restauracjach i klubach jest nieco lepiej - można sobie dogadzać aż do zamknięcia, z tym że zamknięcie zwykle następuje około północy a kluby taneczne są otwarte do 2:00-2:30. Stąd bardzo popularne zjawisko "biforków" czyli popijawy w domu przed wyjściem na miasto, bo na mieście warto być około 22:00, zostaje więc mało czasu, żeby się porządnie rozweselić.

Poszłam Ci ja na party świąteczne (Christmas Party). Kupiłam bilet za 38 funtów, w tej cenie był powitalny kieliszek likieru, trzydaniowy obiad i kawa. Do tego tańce przy muzyce na żywo na zmianę z DJ-em. Alkohol można było kupić w jednym z trzech barów, gatunków rozmaitość, ceny niewygórowane.
Party zaczynało się o 19:00, chociaż część z 600 gości pojawiła się dopiero około 21:00. Stoliki ośmioosobowe, więc często były to paczki przyjaciół, kolegów z pracy. Obok naszego stolika ośmiu smakowitych babeczek miejsce zajęło ośmiu narąbanych kawalerów. Przyszli na party nieźle już zaprawieni, co dla jednego z nich miało bardzo niemiły skutek. Pan ów, w trakcie jedzenia podanej kolacji, po prostu zwymiotował. Tak, dobrze widzicie. Facet w białej koszuli w paski, siedząc z kolegami przy kolacji, zarzygał się dokumentnie. Ale nie to jest najgorsze. Po wizycie w toalecie, gdzie próbował doprowadzić się do porządku, pan wrócił do stolika i bawił się w swojej zarzyganej koszuli do końca imprezy. Takie kuriozum. Poza brązowymi plamami na koszuli i smrodkiem właściwie nic się nie stało, co nie?

Zabawy w szkockim wydaniu przypominają polskie wesela. Są konkursy, można wygrać nagrody. Specyficzna dla świątecznego party była muzyka - "All I want for Christmas is you" oraz "Last Christmas" grali tego wieczora chyba po 20 razy, zarówno na żywo jak i z płyt DJ-a. Najlepsze jednak wydarzyło się na końcu. Wszyscy goście, którzy do końca zostali, złapali się pod boczki (jak w Zorbie) i wspólnie odśpiewali "Bonnie Banks of Loch Lomond" ("Piękne brzegi jeziora Lomond" - znajdującego się niedaleko Ayr). Pieśń ta wiele znaczy dla Szkotów, śpiewają ją też na stadionach. 




Dziwnie na nas patrzyli rozśpiewani i rozbawieni Szkoci, bo... nie znałyśmy tekstu! Ruszałyśmy ustami próbując markować śpiew, po kilku zwrotkach refren miałyśmy już opanowany, ale nadal słabo. Nie wiem, czy to standardowe zakończenie tego typu imprez. W Polsce zwykle jest to "To jest już koniec" Elektrycznych Gitar. 
Przez to, że jako jedna z niewielu nie umiałam tego śpiewać, spodziewałam się jakiegoś ukamienowania czy innego rozlewu krwi pt. "Przeklęci emigranci przyjeżdżają tu i zabierają nam pracę". Na szczęście po piosence wszyscy się kulturalnie rozjechali do domów.

A wspominałam, że zespół był ubrany w kilty? Super widok jak klawiszowiec w rozkroku stoi w spódnicy i naparza w klawisze :)

Wyspa Arran (dzień drugi).

Niełatwo jest opisać wycieczkę po 2,5 roku, ale spróbuję... Czas na drugą część relacji z dwudniowej wycieczki na Arran. Sporo czasu upłynę...