czwartek, 8 stycznia 2015

Party po szkocku.

Łatwo nie jest. Alkohol można kupić w sklepie od 10:00 do 22:00. Raz robiliśmy w sobotę rano zakupy na wieczorną domówkę, ale butelki wina musieliśmy oddać - było przed 10:00 i kasjerka odmówiła sprzedaży. W pubach, restauracjach i klubach jest nieco lepiej - można sobie dogadzać aż do zamknięcia, z tym że zamknięcie zwykle następuje około północy a kluby taneczne są otwarte do 2:00-2:30. Stąd bardzo popularne zjawisko "biforków" czyli popijawy w domu przed wyjściem na miasto, bo na mieście warto być około 22:00, zostaje więc mało czasu, żeby się porządnie rozweselić.

Poszłam Ci ja na party świąteczne (Christmas Party). Kupiłam bilet za 38 funtów, w tej cenie był powitalny kieliszek likieru, trzydaniowy obiad i kawa. Do tego tańce przy muzyce na żywo na zmianę z DJ-em. Alkohol można było kupić w jednym z trzech barów, gatunków rozmaitość, ceny niewygórowane.
Party zaczynało się o 19:00, chociaż część z 600 gości pojawiła się dopiero około 21:00. Stoliki ośmioosobowe, więc często były to paczki przyjaciół, kolegów z pracy. Obok naszego stolika ośmiu smakowitych babeczek miejsce zajęło ośmiu narąbanych kawalerów. Przyszli na party nieźle już zaprawieni, co dla jednego z nich miało bardzo niemiły skutek. Pan ów, w trakcie jedzenia podanej kolacji, po prostu zwymiotował. Tak, dobrze widzicie. Facet w białej koszuli w paski, siedząc z kolegami przy kolacji, zarzygał się dokumentnie. Ale nie to jest najgorsze. Po wizycie w toalecie, gdzie próbował doprowadzić się do porządku, pan wrócił do stolika i bawił się w swojej zarzyganej koszuli do końca imprezy. Takie kuriozum. Poza brązowymi plamami na koszuli i smrodkiem właściwie nic się nie stało, co nie?

Zabawy w szkockim wydaniu przypominają polskie wesela. Są konkursy, można wygrać nagrody. Specyficzna dla świątecznego party była muzyka - "All I want for Christmas is you" oraz "Last Christmas" grali tego wieczora chyba po 20 razy, zarówno na żywo jak i z płyt DJ-a. Najlepsze jednak wydarzyło się na końcu. Wszyscy goście, którzy do końca zostali, złapali się pod boczki (jak w Zorbie) i wspólnie odśpiewali "Bonnie Banks of Loch Lomond" ("Piękne brzegi jeziora Lomond" - znajdującego się niedaleko Ayr). Pieśń ta wiele znaczy dla Szkotów, śpiewają ją też na stadionach. 




Dziwnie na nas patrzyli rozśpiewani i rozbawieni Szkoci, bo... nie znałyśmy tekstu! Ruszałyśmy ustami próbując markować śpiew, po kilku zwrotkach refren miałyśmy już opanowany, ale nadal słabo. Nie wiem, czy to standardowe zakończenie tego typu imprez. W Polsce zwykle jest to "To jest już koniec" Elektrycznych Gitar. 
Przez to, że jako jedna z niewielu nie umiałam tego śpiewać, spodziewałam się jakiegoś ukamienowania czy innego rozlewu krwi pt. "Przeklęci emigranci przyjeżdżają tu i zabierają nam pracę". Na szczęście po piosence wszyscy się kulturalnie rozjechali do domów.

A wspominałam, że zespół był ubrany w kilty? Super widok jak klawiszowiec w rozkroku stoi w spódnicy i naparza w klawisze :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wyspa Arran (dzień drugi).

Niełatwo jest opisać wycieczkę po 2,5 roku, ale spróbuję... Czas na drugą część relacji z dwudniowej wycieczki na Arran. Sporo czasu upłynę...