wtorek, 9 grudnia 2014

Aktualności grudniowe.

Za mną dwa miesiące świętowania okrągłych urodzin. Zaczęło się 10 października, od przyjazdu kochanych psiapsiółek, a skończyło 5 grudnia wyjazdem rodziny. 
Bardzo jestem wdzięczna wszystkim, którzy mogli i zdecydowali się przyjechać do Szkocji, żeby spędzić ze mną ten czas. Dostałam mnóstwo wspaniałych prezentów, ale przede wszystkim wiele miłości, ciepła i sympatii.
Następne takie urodziny za 10 lat. Oby we Wrocławiu.

Jednym z prezentów były... lekcje jazdy samochodem. To będzie moja kolejna próba uzyskania prawa jazdy. Żeby było łatwiej będę się uczyć ruchu lewostronnego z kierownicą po prawej. Przede mną nauka teorii i test - wszystko w języku angielskim, oraz lekcje z instruktorem imieniem Euan (czyt.: Juen). Podobno jest bardzo cierpliwy. Oby.


Zajęłam się też wolontariatem. Myślałam o tym od dłuższego czasu, szukałam sobie odpowiedniego miejsca. Susan, moja nauczycielka angielskiego, rzuciła kiedyś:

- A myślałaś o nauczaniu języka? 
- Ja? Przecież sama się muszę jeszcze wiele nauczyć.
- Nie szkodzi. Są ludzie, którym możesz pomóc.

Tym sposobem trafiłam na kurs dla wolontariuszy w nauczaniu osób dorosłych (Volunteer Tutors' Training). Kurs jest sponsorowany przez miasto i trwa 10 tygodni. Przede mną ostatnie zajęcia w najbliższy piątek ale już zaczęłam pomagać.

Raz w tygodniu pomagam Susan z grupą, w której jest kilkoro Polaków. Czasem trzeba coś wytłumaczyć po polsku, coś podpowiedzieć, poćwiczyć. Niedługo zacznę też pracę z Polakiem po wylewie, któremu potrzebna pomoc w nauce angielskiego. Okazuje się, że Polacy często potrzebują lekcji "jeden na jeden", a bariera językowa utrudnia im naukę. Mówimy tu o dorosłych, często z pokolenia, które w szkole miało tylko rosyjski, i rzuceni na głęboką wodę w Szkocji próbują nadążyć, ogarnąć rzeczywistość. Wolontariuszy zawsze brakuje.
Mam nadzieję, że dzięki wolontariatowi zyskam kontakty, praktykę, a z czasem zaowocuje to ciekawą pracą. Taką, do której chętnie się wstaje codziennie rano.


wtorek, 4 listopada 2014

Szkocka zupa: carrot and coriander czyli marchewkowa z kolendrą.

Dziś wypróbowuję taki przepis:
1 cebulkę poddusić do miękkości, dodać 1 ziemniaka pokrojonego w kostkę i łyżkę mielonej kolendry (nie mam, dałam trawę cytrynową), dusić 1 minutę. Dodać ok. 0,5 kg obranej i pokrojonej marchewki, zalać 1,2 l bulionu i gotować 20-30 min. Na koniec zmiksować wszystko z garścią świeżej kolendry.

Zupę jadłam już wiele razy, bardzo ją polubiłam, ale nigdy nie próbowałam zrobić w domu. Bardzo zachęcające zapachy dochodzą właśnie z kuchni...

Minęło jakieś 30 minut i... gotowe.
Oto moja zupka:


Z chrupiącym tostem z masłem - znakomity lanczyk na chłodny dzień.


sobota, 1 listopada 2014

Samhain (gaelickie Halloween).

To nie było nasze pierwsze Halloween w życiu. Nawet nie pierwsze w Szkocji. Ale po raz pierwszy poszliśmy na imprę. Ja się przebrałam a Mąż bawił się świetnie. Jego słowa po wyjściu z impry: "W przyszłym roku też się przebieram". Ale od początku...

Syn do szkoły poszedł w przebraniu. Poranna droga do szkoły w Halloween to zawsze super sprawa - mijamy dzieci i dorosłych w najróżniejszych kostiumach i makijażach. Są księżniczki, cyganki, superbohaterowie, są oczywiście trupioblade twarze zombi, wampirów i innych przerażających stworów. Najbardziej mnie rozbawił chłopczyk około 4-5- letni, jakiś metr wzrostu, w obszarpanym i pokrwawionym stroju zombiaka i twarzą pomalowaną na biało z krwawymi śladami. 5-letnie zombi biegające dookoła maminych nóg. Przeurocze.






















(To tylko przykładowe zdjęcia z internetu, w szkole jest zakaz fotografowania dzieci)

Po zmroku poszliśmy do znajomych, żeby pozbierać słodycze po sąsiadach. Nasz pierwszy raz. Znajoma z synem mieszka w bloku, przeszliśmy więc po wszystkich piętrach. Chłopaki przebrani w brytyjskim duchu Halloweenowym - za Ponurego Żniwiarza i "Zombie Killera" - to mój Syn wymyślił, miał pokrwawioną piłę łańcuchową z plastiku i dość paskudny, krwawy i wrzodliwy makijaż.
Sąsiedzi znajomej sprawili się dobrze, chłopaki nazbierali sporo słodyczy i gotówki, w zamian opowiadali swoje przygotowane dowcipy.

Dostaliśmy nieoczekiwany prezent od znajomej - Syn został u niej na nocowanie. Dzięki temu rodzice mogli poszaleć na mieście, a działo się! W Halloween w wielu miejscach można spotkać "przebierańców". Normą jest, że w sklepach i restauracjach obsługa zakłada kostiumy, często  zbierają tego dnia datki na cele charytatywne. Nie wiem, jak jest w mniejszych i większych firmach, zakładam, że hulaj dusza - jak chcesz to się przebierasz.
Za to wieczorem... W tym roku szczęśliwie Halloween wypadło w piątek. Idealny czas na imprezkę. A puby, restauracje i kluby pełne były pomysłowych przebierańców, specjalnych zabaw i konkursów.
Atmosfera była bardzo serdeczna, bo kostiumy zawsze wzbudzają zainteresowanie, uśmiech i poklepywanie po plecach. Pomysłowość ludzka nie zna granic i co chwilę wołaliśmy "WOW! Widziałeś tego bobasa! A patrz na tego Ghostbustera" (nawiasem mówiąc wygrał konkurs na najlepszy kostium). Różowa peruka krążyła od głowy do głowy i każdy, kto się nie przebrał, chciał mieć w niej zdjęcie. Tańce, hulanki, swawole, kupa śmiechu i zabawy.

Zawsze to podziwiałam w innych narodach - w Anglosasach szczególnie - umiejętność żartowania z siebie, założenia śmiesznego kostiumu i pójścia w miasto, wyluzowania. Polakowi ciężko jest wyjść z martyrologicznej skorupy i zwyczajnie się bawić.

A to ja, w kostiumie (na usprawiedliwienie dodam, że skleconym na prędce z materiałów znalezionych w domu), który Syn zatytułował "Katy Perry w przebraniu klauna".



Wiem, wiem. Wyglądam powalająco :)

poniedziałek, 27 października 2014

Wycieczka do Dumfries House.

Wiele było wątpliwości na temat celu naszej wyprawy. "Dom warto zwiedzić, jeśli interesują was meble". "Ma być silny wiatr a tam jest dużo drzew, może być niebezpiecznie". "Ma padać, to raczej na spacer nie pójdziemy".

Tu trzeba powiedzieć jedno: w Szkocji do pogody trzeba się dostosować. Gdyby człowiek patrzył na to, że pada i wieje, to by nie wychodził z domu przez połowę roku. 
Łaziki, takie jak my, muszą być porządnie zaopatrzone w garderobę odporną na wiatr i deszcz. Odpowiednie bluzy, spodnie i buty są tu niedrogie i powszechne. Dawno już się przekonałam, że polskie wełniane swetry się tu nie sprawdzą, a zamiast wiecznego narzekania na pogodę lepiej założyć nieprzemakalne spodnie i kurtkę. W końcu nic nie poradzę na tutejszy klimat a od kiedy się wyposażyłam w to wszystko jestem o wiele szczęśliwsza i śmieję się pod nosem z tych "nieprzystosowanych".


Wracając do wycieczki.
Niedaleko - około 30 minut autem z Ayr. Dumfries House to 8 km kw. parku, ogrodów i zabudowań, które ocalono przed ruiną raptem kilka lat temu. Prace wciąż trwają: arboretum dopiero zasadzono, ogród (Walled Garden) utworzono w ciągu ostatnich dwóch lat a fontanna przed budynkiem została uroczyście oddana do użytku... 6 dni temu (21.10.2014). Czuliśmy się trochę jak szczęściarze, trochę jak pionierzy. Wszystko takie nowe, chociaż stare. Widać olbrzymią robotę, jaką fundacja wykonała, żeby posiadłość była atrakcyjna dla odwiedzających.



Cały projekt prowadzony jest pod patronatem Księcia Karola, który wyłożył połowę z 50 milionów funtów potrzebnych na przywrócenie świetności Dumfries House. Królowa Elżbieta objęła patronatem ogród, w którym podziwiać można różnorodność warzyw, owoców i kwiatów na grządkach i w szklarniach. Trafiliśmy na piękne dynie, w klimacie nadchodzącego Halloween.

Na wycieczkę z przewodnikiem warto się wybrać pod warunkiem, że znacie dobrze język angielski. Pan przewodnik mówił bardzo szybko i po szkocku, ale sporo udało nam się zrozumieć a podał dużo ciekawostek na temat kolekcji mebli Thomasa Chippendale'a zgromadzonej w Dumfries House. W końcu nie codzienne można podziwiać szafę wartą 20 milionów funtów.

Bardzo nam się podobał park i ogród, chociaż nie mogliśmy w pełni docenić ich urody, bo Pani Jesień postrącała już liście z większości roślin. Rośnie tam kilka dorodnych krzaków popłochu - symbolu Szkocji, często mylonego z ostem. Pierwszy raz widziałam popłoch na żywo! 

Na pewno tam wrócimy o jakiejś cieplejszej porze, kiedy ogród nabierze barw i zapachów a zieleń parku zaprosi nas na długi spacer.


wtorek, 21 października 2014

Jesień w Loch Lomond.

Korzystając z ciągle ładnej pogody postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę w poszukiwaniu jesieni. Chcieliśmy miejsca niezbyt odległego, z pięknymi lasami, gdzie jest nadzieja na grzyby i długi spacer. Wybraliśmy Park Narodowy Loch Lomond, niecałe 100 km od Ayr (dojazd autem zajął nam jakieś 1,5 godziny).


Jesień otoczyła nas tam w całej swej urodzie. Piękne, złoto-czerwone barwy liści, widok na jezioro i pobliskie góry, trasy spacerowe w parkach i lasach - bardzo miły sposób spędzenia soboty.



Jezioro Lomond i otaczający je park narodowy stanowią swoistą granicę między nizinną Szkocją (Lowlands) a górami (Highlands). To część szkockiego uskoku tektonicznego zwanego Highland Boundary Fault, który od wschodu do zachodu wyspy dzieli Szkocję na przemysłową - pełną miast i dróg szybkiego ruchu, i pierwotną - zdominowaną przez góry, jeziora, lasy i dziką przyrodę. Teren ceniony przez miłośników górskich wędrówek i czystego, nocnego nieba, którego bogactwo konstelacji zapiera dech w piersiach.




Ale my, mieszczuchy, mieliśmy raptem kilka godzin. Wycieczkę zaczęliśmy w Balmaha, gdzie znajduje się centrum informacyjne parku i początek tras spacerowych wzdłuż jeziora i wgłąb lasu. Spędziliśmy dobrych parę minut na plaży wybierając najdziwniejsze i najładniejsze kamienie. Przeszliśmy się lasem na wzgórze Conic Hill (raptem 361 m.) skąd podziwialiśmy jesienną panoramę.



Zbieraliśmy złote i czerwone liście, robiliśmy zdjęcia, oddychaliśmy świeżym powietrzem i cieszyliśmy oczy. Na szczęście znaleźliśmy też czas na szybką kawę, a kawiarnia w Balmaha to bodaj najpiękniejsze takie miejsce jakie do tej pory widziałam w Szkocji. St Mocha Cafe ma klimatyczny wystrój i pyszną kawę. Gdyby nie Mąż, poganiający do dalszej drogi, pewnie spędziłabym tam większość tej soboty.




Trzeba było jednak jechać dalej, tym razem do Balloch. Miasto także znajduje się nad jeziorem, ale zamiast dzikiego lasu i wzgórz oferuje park i zamek (obecnie w remoncie). Tu absolutnie straciłam głowę dla czerwonych klonów i złotych dębów.




Pod tymi właśnie złotymi dębami znaleźliśmy w końcu grzyby. Jedynie kilka borowików i dwa kozaki, ale jak dotąd to nasze największe osiągnięcie w zbieraniu grzybów (bo oczywiście je zebraliśmy i ususzyliśmy). Jest więc nadzieja. Wiemy już, gdzie jechać, nie jest daleko, a radość wielka.



niedziela, 19 października 2014

Clanadonia czyli szkocka muzyka popularna.

Kto był w Glasgow, ten zna ich z deptaka. Za każdym razem, gdy tam jestem, pędzę w okolicę handlową z nadzieją, że będą. I tym razem nie zawiedli. 
Już z dala do naszych uszu dolatywały dźwięki bębnów i kobzy. 
Clanadonia to zespół bardzo energiczny, energetyczny, pozytywny. Zawsze otoczony sporym kręgiem publiczności. Ludzie stoją dookoła z uśmiechami na twarzach, przytupują do rytmu, czasem klaszczą, śmieją się, najodważniejsi tańczą. Rytm porywa, bębny swoim basem przywołują. Zwróćcie uwagę na panią w niebieskiej kurtce, mniej więcej na środku zdjęcia. Tak, słucha z opadniętą szczęką ;)



Uwielbiam ich dzikość, energię, nawet ich stroje - stylizowane na tradycyjne, w jednakowych kolorach ziemi. Cali są jakby z natury, z gaelickimi zaśpiewami, z tańcem jakby dzikich plemion. Niesamowity miks, który musi się podobać, bo trafia do środka, przywołuje coś pierwotnego, coś, co jest w każdym człowieku.
Tym razem kupiłam płytę (cena 10 funtów na miejscu, 13 w ich sklepie internetowym). Wybór był trudny: oryginalna lub nowa. Zdecydowałam się na ich pierwszą płytę, bo jak wiadomo "pierwsza płyta najlepsza". Teraz jest stałym repertuarem w aucie i stanowi znakomite tło naszych wycieczek po Szkocji.
Jeśli chcecie posłuchać, próbki są na ich stronie tutaj. A jeśli kiedykolwiek będziecie mieli szansę - koniecznie zobaczcie ich na żywo. Płyta nie jest w stanie oddać całego spektaklu, który panowie z Clanadonii przygotowują dla publiczności.

wtorek, 7 października 2014

Outlander

Wczoraj skusiłam się na pierwszy odcinek serialu "Outlander". Jest to amerykański serial z 2014 r. będący adaptacją powieści "Obca" Diany Gabaldon.
Serial był kręcony w Szkocji bez specjalnego rozgłosu. Pierwszy odcinek umiejscowiony jest w Inverness i okolicach - 330 km od nas w kierunku północno-wschodnim. Zimniej, mokrzej i tak soczyście szkocko. 

Po dwóch latach mieszkania tutaj zupełnie inaczej patrzę na motywy szkockie w filmach. Teraz mają dla mnie sens. Nazwy, tradycje, stroje, język - to wszystko teraz brzmi znajomo. 
W serialu "Outlander" mówią pięknie po szkocku i gaelicku, przy czym o ile w miarę rozumiem szkocki, to gaelicki  jest dla mnie absolutnie kosmiczny, wręcz egzotyczny. Kiedy słyszę gaelicki mam wrażenie, że cofnęłam się w czasie, całkiem jak bohaterka serialu.
Po obejrzeniu pierwszego odcinka widzę, że serial przedstawia Szkocję romantyczną, nieco mroczną, magiczną, waleczną - zgodną z wyobrażeniami większości ludzi. Warto zobaczyć serial chociażby dla pięknych, naturalnych, szkockich scenerii - skądinąd miło, że twórcy serialu sięgnęli po prawdziwe szkockie krajobrazy a nie wybrali się np. w Sudety.
Niestety żaden polski kanał telewizyjny nie emituje "Outlandera" w tej chwili, można go jedynie znaleźć na internetach.

sobota, 20 września 2014

Skini.

Pewnego dnia szłam sobie chodnikiem a z naprzeciwka szedł facet. Wysoki, dobrze zbudowany, z daleka przystojny. W miarę jak się zbliżał zaczęłam dostrzegać więcej szczegółów: łysą głowę, podwinięte dżinsy, wysokie czarne buty i charakterystyczny znak na czarnym t-shircie.
Skinhead.
I po raz pierwszy w życiu ogarnął mnie strach.
"To ja" pomyślałam, "ja jestem w tym kraju jego wrogiem!" W Polsce nigdy się nie bałam skinów, nie czułam zagrożenia (oczywiście nigdy żaden nie podszedł do mnie w ciemnej uliczce i nie zażądał mojego telefonu, portfela ani butów). W końcu w Polsce byłam u siebie. Tu jestem jedną z "onych". "Oni" przyjechali żeby zabrać nam pracę, mieszkania, miejsca w szkołach i zasiłki. "Oni" się tu panoszą, nie mówią po angielsku i chcą mieć prawa. Po raz pierwszy w życiu poczułam, że mogę paść ofiarą nacjonalistów, osób wrogich "innym".

Tym większym zaskoczeniem była dla mnie informacja, że w Glasgow skini zaatakowali... nacjonalistów. Skini popierają unię. Skini są przeciwko separatystom.

Nie rozumiem. 

Koniec końców teraz już wiem co odpowiedzieć na zaczepki skinów, jeśli kiedykolwiek takich doświadczę. "Głosowałam NO!" To powinno mnie uratować. Oczywiście jest to marna linia obrony w przypadku ataku ze strony separatystów. Wtedy nic mnie już nie uratuje, bo nie dość, że imigrantka to jeszcze głosowała za zniszczeniem Szkocji. 
Ciężki żywot "innej".

http://londynek.net/wiadomosci/Zamieszki+w+Glasgow.+Atak+skinheadow+po+szkockim+referendum+wiadomosci+news,/wiadomosci/article?jdnews_id=24826

czwartek, 18 września 2014

Jak wygląda głosowanie?

Jak wyglądało głosowanie w sprawie niepodległości?
Pierwsza różnica: odbyło się w czwartek. Ludzie mają cały dzień, od 7:00 do 22:00, by pojawić się osobiście w swoim lokalu wyborczym. Można też głosować przez pocztę (wielu Szkotów wcześniej oddało swój głos w ten sposób), lub przez pełnomocnika.
Uprawnieni do głosowania są obywatele Szkocji, UE i krajów wspólnoty mieszkający tu na stałe w wieku od 16 lat.
Poszliśmy zatem do naszego lokalu wyborczego. Przed lokalem stały osoby z emblematami YES i NO Thanks i uprzejmie nas witały. Lokal podzielony był na 2 komisje wg ulic zamieszkania. Komisji podaliśmy swoje nazwiska i adresy (nie pokazuje się ID, bo w tym kraju nie ma obowiązku posiadania takowego). Dla ułatwienia sobie i komisji życia pokazaliśmy swoje potwierdzenia rejestracji ("polling card"), które pani z komisji wyrzuciła do "tajnych śmieci" ("confidential"), a pan wykreślił nasze nazwiska z listy (ołówkiem). Potem pani wydarła dla nas 2 karty do głosowania z bloczku z klejem i wręczyła nam po jednej. W kabinach do głosowania przywiązane były ołówki (ponoć są to specjalne, nieścieralne), więc na wszelki wypadek oboje użyliśmy długopisu. Nasze karty wrzuciliśmy do urny i wyszliśmy.
Jak podają media 97% zarejestrowanych zadeklarowało chęć wzięcia udziału w głosowaniu. I teraz "Głosy oddane w każdym z 32 okręgów wyborczych będą liczone natychmiast po zamknięciu lokali wyborczych i przekazywane do sprawdzenia w Edynburgu. Z kolei głosy z odległych wysp będą transportowane do stolicy statkami i śmigłowcami. Rezultat referendum w poszczególnych okręgach wyborczych będzie podawany do wiadomości zaraz po przeliczeniu oddanych tam głosów. Oczekuje się, że wynik szkockiego referendum zostanie ogłoszony w piątek wczesnym rankiem" (emito.net)
Jutro wolne od szkoły. Rano się okaże, w jakim kraju będziemy mieszkać - w Wielkiej Brytanii czy Szkocji.

Tak czy nie?

Dziś wielki dzień w życiu Szkocji. Bez przelewu krwi, bez wojny, bez wielu lat okupacji, Szkoci zdecydują, czy chcą mieć własne państwo.

Jednak nie tylko Szkoci i nie wszyscy Szkoci. Prawo do oddania głosu mają mieszkańcy Szkocji niezależnie od narodowości, Jednocześnie ci, którzy mieszkają poza jej granicami, choćby byli spadkobiercami wielowiekowej tradycji, głosować nie mogą. Dochodzi więc do paradoksalnej sytuacji, gdzie np. ludzie ze znikomą znajomością języka angielskiego (a kampanie były prowadzone w większości po angielsku), bez wiedzy o historii i tradycjach Wielkiej Brytanii, będą decydować o przyszłości Szkocji. Czy mają prawo?

Czy my, mieszkając tu od kilku lat, możemy się wypowiedzieć na temat suwerenności kraju, na temat jego przyszłości, w kontekście historycznym, ekonomicznym, społecznym? Czy wolno nam wyskoczyć jak pajac z pudełka i zmienić wynik głosowania?

Odpowiedź jest prosta: możemy. Jesteśmy uprawnieni, a to znaczy, że rząd Szkocji dał nam przyzwolenie na decydowanie o przyszłości tego kraju. Nie jest to może nasza ojczyzna i raczej mnie nie zobaczycie na barykadach ze szkocką flagą. Jestem Polką i zawsze będę. Jednakże nasz syn powoli wrasta w Szkocję. Być może kiedyś będzie to jego ojczyzna. A może pojedzie do Timbuktu i tam osiądzie? Kto mu zabroni? I wiecie co? Gdziekolwiek w świecie się znajdzie, dopóki będzie miał polski paszport, dopóty będzie mógł wziąć udział w polskich wyborach.
Biedni Szkoci, rozsiani po całym świecie, mogą się tylko przyglądać z oddali, jak Polacy, Hindusi, Rumuni, Chińczycy i wszystkie inne nacje głosują tak lub nie.
Bo zdania są podzielone, niezależnie od narodowości. Badania pokazujące statystyki są różne, na jedno większościowe tak zaraz pojawia się większościowe nie. Wszędzie jednak różnice są bardzo małe - kilka punktów procentowych, 47% czy 52%, wielka niewiadoma. Wśród znajomych Polaków są zwolennicy obydwu obozów. Żeby było zabawnie to znam tu dwoje rodowitych Anglików i oboje są na tak.

A dlaczego ja głosuję na nie? Bo nie lubię hazardu. Jestem racjonalistką i w bajki wierzę tylko w kinie i literaturze. I choć w głębi serca czuję, że Szkoci powinni być postrzegani jako nacja, a nie część Wielkiej Brytanii, to uważam, że nie jest to dobry czas żeby wydawać biliony na nowe państwo.

Bo za to zapłacimy my wszyscy.

(P.S. Fakty o głosowaniu http://natemat.pl/117225,faq-szkocja-10-pytan-o-referendum-niepodleglosciowe-na-ktore-trzeba-znac-odpowiedzi) 

piątek, 29 sierpnia 2014

Jak w Szkocji mieć dziecko.

Jak mieć dziecko, to tylko w Szkocji. 

Nasze życie ułożyło się tak, że mamy tylko Syna, ale prawdę mówiąc jesteśmy w mniejszości - dwoje to tu minimum, znam kilka rodzin z trójką, czwórką a i piątką dzieci. "Opłaca" się mieć minimum dwoje, bo jest większy zasiłek na dzieci, większa szansa na mieszkanie od miasta, na darmowe obiadki i mundurki w szkole. 

Kobiety, które pracowały przed urodzeniem dziecka, po urlopie macierzyńskim często wracają na niepełny etat. Mamy, które znam, pracują 3 dni w tygodniu, dzieckiem w tym czasie zajmują się babcie lub żłobek, płatny niestety. W ogóle opieka nad dzieckiem jest tu dość droga, całodniowy żłobek czy przedszkole to koszt prawie całej pensji, dlatego często mamy wybierają zostanie w domu. W mieście pełno jest kawiarenek z placami zabaw dla dzieci, które w tygodniu zasiedlane są mamami z małymi dziećmi. Kwitną też kluby, w których mamy z dziećmi mogą spędzić przedpołudnie na zabawach, śpiewankach i poznawaniu innych dzieci.

Zajęcia szkolne są od 9:00 do 15:15, w tych godzinach najłatwiej jest znaleźć pracę w kawiarni (czynne zwykle do 17:00) lub jako sprzątaczka. Można skorzystać z płatnej opieki przed i/lub po szkole, i tu znowu koszt jest dość wysoki, tak że często zwyczajnie nie opłaca się pracować, bo większość pensji trzeba oddać opiekunkom.

Czego nie ma, to obawy przed utratą pracy, który w Polsce zawsze towarzyszy mamom. Tak jak pisałam wyżej: często mamy wracają na niepełny etat, a nawet jeśli nie mogą, to poradzą sobie finansowo, tak czy inaczej. Jeśli nie ma wsparcia drugiej pensji, jest wsparcie państwa. Samotna mama może liczyć na mieszkanie, zasiłki i pomoc. A jeśli dziecko czy rodzic jest przewlekle chory, niepełnosprawny i potrzebuje stałej opieki - nie ma absolutnie porównania z Polską. Zasiłek, mieszkanie z dodatkowym pokojem dla całodobowej opiekunki, pensja dla członka rodziny za opiekę - takie cuda.


Osobiście jestem zachwycona szkołą tutaj (nasza na zdjęciu). Są mundurki, dzięki którym można zminimalizować garderobę dziecka, bo w swoich ubraniach chodzi tylko popołudniami i w dni wolne od szkoły. Syn ma kilka par spodni, kilka szkolnych polówek, polar i tyle jeśli chodzi o umundurowanie. Przed zimą kupimy mu jeszcze szkolną kurtkę - ciepłą i przeciwdeszczową. Ceny są niewygórowane a szkoły nie wymagają, żeby wydawać fortunę. Po przyjeździe tutaj zestresowani kupiliśmy Synowi cały ekwipunek w specjalistycznym sklepie, a po kilku tygodniach dotarło do nas, że sporo przepłaciliśmy - zamiast koszulek z logo szkoły wystarczyły zwykłe białe polówki, a spodnie garniturowe można kupić dużo taniej w innych sklepach, chociażby w Tesco. Zdarzyło się też, że kupiliśmy parę używanych ubrań na kiermaszu szkolnym. 

Oczywiście podręczników nie ma. W polskiej szkole wiadomo, podręczniki kosztują zawsze fortunę, do tego zeszyty i nie wiadomo jakie przybory szkolne, strój na wf, plecak... Tutaj Syn ma piórnik, bo chce, wcale nie musi, bo w szkole jest wszystko, czego potrzebują do pracy. W małym plecaczku nosi portfel (bo kupuje sobie school dinner, mam święty spokój z kanapkami), batonik lub owoc na przekąskę, butelkę z wodą (którą może sobie uzupełnić z dystrybutora na szkolnym korytarzu albo z kranu). Raz w tygodniu, w poniedziałek, przynosi ze szkoły 2 zeszyty: jeden dla rodziców, gdzie jest napisane co przerabiają i jakie zadania są w tym tygodniu, drugi ze swoim zadaniem domowym. W piątek oba zeszyty wracają do szkoły. 
Na wf ma w worku szorty i tenisówki, bo ćwiczy w szkolnej polówce. Tyle.

Bilety rodzinne (na pociąg czy wstęp do zamku) są zwykle na 2 dorosłych i do 3 dzieci. W każdym zamku, w którym byliśmy, są zabawy dla dzieci - albo trzeba znaleźć przedmioty z listy, albo odpowiedzieć na pytania w quizie, albo są interaktywne gry (np. w Stirling). Dzięki temu rodzice chodzą i zwiedzają, a Syn tropi zagadki i każdy ma zajęcie.

W restauracjach często można spotkać ofertę "kids eat free" czyli do dania głównego zamówionego przez dorosłą osobę danie z menu dla dzieci jest za darmo. Ostatnio nawet w kawiarni COSTA trafiliśmy na babyccino i chocolate babycciono - Syn zamówił sobie to drugie i dostał pyszną czekoladę w małej filiżance. Tak się hoduje klientów! (https://www.costa.co.uk/menu/speciality-drinks/)

Już kiedyś pisałam, że często słyszę "Wyjechalibyśmy, gdyby nie dziecko". To absolutnie nie powinno nikogo powstrzymywać. Mam tu kilka koleżanek Polek z dziećmi. Jedna sprowadziła dzieci do 3 i 5 klasy - bez znajomości angielskiego. Nauczycielka zadawała wypracowania po polsku i powiedziała, że ona sobie przetłumaczy i będzie wiedziała, czy są dobre. Dzieci imigrantów lubią tu szkołę, bo są traktowane indywidualnie a jednocześnie dostają wsparcie, żeby zintegrować się w grupie. Dostają dodatkowego nauczyciela języka angielskiego, który pracuje z nimi jeden na jeden, często ma książki dwujęzyczne. U Syna w szkole są dzieci z różnych kultur - Chińczycy, Wietnamczycy, Hindusi, Pakistańczycy, Rumuni - w takim środowisku nie może być mowy o złym traktowaniu. 

Wyobraźcie sobie miasteczko z populacją 46 000 ludzi (tyle co na moim osiedlu we Wrocławiu), i taki miks kultur i narodowości. Muszą się dostosować, nie ma rady.

piątek, 15 sierpnia 2014

Koniec lata.

Skończyło się lato. Można to poznać po temperaturze, deszczu, młodych mewach skrzeczących za oknem o 4 rano, wyprzedażach w sklepach no i po przygotowaniach do szkoły.
W tym roku szkockie lato było wyjątkowo łaskawe - trwało bite 2 miesiące. Dużo słońca, dużo energii, wylegiwanie się na plaży, zachód słońca po 22:00 - jak tu nie lubić lata? Połowę tych upałów spędziłam z Synem w Polsce, trochę we Wrocławiu a trochę nad jeziorem w Puszczy Noteckiej. 

Ciężko się wraca po tak długiej przerwie. Właściwie zawsze ciężko się wraca z Polski i zawsze na pytanie "jak było?" słychać odpowiedź "za krótko!". Na szczęście tym razem mniej miałam obowiązków i więcej przyjemności. Bieganie po urzędach i biurach ograniczone do minimum, za to maksimum kawek i mojito z przyjaciółmi. Uwielbiam to, że ciągle mam swoje miejsca, w których ciągle znajduję to, co lubię. Zaskakujące jest to, że przybywa mi przyjaciół w Polsce. Takie trochę carpe diem - spotkać się ze mną można tylko przez kilka dni w roku, więc kto chce, musi się dostosować. Póki mieszkałam w Polsce często sama myślałam "a, kiedyś się spotkamy, mamy czas", i często nic z tych spotkań nie wychodziło. Teraz jest presja czasu, bo już za parę dni wyjeżdżam a potem będę dopiero za pół roku. Dzięki temu niektórych widziałam częściej przez ostatnie 2 lata niż wcześniej przez 10. Nie uznaję za stosowne powiadamiania wszystkich, że "oto jestem!" Życie mi pokazało, że te osoby, które faktycznie chcą się spotkać, potrafią się skutecznie umówić, najlepiej z wyprzedzeniem pytając kiedy będę. Zwykle mam tylko kilka dni do dyspozycji i sporo na głowie, więc ta metoda zdaje się być najskuteczniejsza.
W pierwszym okresie pobytu w Szkocji przywoziłam z Polski jedzenie. Pierogi od babci i mamy, smalczyk od teściowej, wędliny, chleb, ser żółty, przyprawy, miód. Taka tęsknota za domem, za domowym jedzeniem, za rodzinną kuchnią. Z czasem nauczyłam się zastępować polskie produkty szkockimi albo po prostu kupować je w polskim sklepie. Potem pojawiła się potrzeba garderobiana: bo te szkockie takie marne, albo drogie, albo te polskie ładniejsze, a bo znam rozmiarówkę, bo lepiej mi wszystko pasuje. Nastąpił więc okres kupowania ubrań i butów w Polsce. I znów z czasem przeszło, poznałam sklepy w Ayr, nauczyłam się rozmiarówki, nauczyłam się czytać ceny. Teraz już ładne buty za £50 nazywam "tanimi", a te za £70 są "niedrogie". Wiem, gdzie są dżinsy na mnie, gdzie są ładne torebki i gdzie kupić kurtkę na szkocką pogodę.
Podczas ostatniego pobytu w Polsce nadszedł czas na książki. Pójść do księgarni, pomacać, przeczytać parę linijek, kupić. Atlas po polsku, powieścidła, książki historyczne, nowy Pratchett. Wiem, że w UK są polskie księgarnie internetowe, sprawdzałam, nawet podręczniki mają. Ale wizyta w księgarni to jest jedna z tych przyjemności, których w Ayr nie doświadczę. Oczywiście są tu księgarnie, ale polskich wydawnictw tam nie kupię, a czytanie po angielsku nie sprawia mi takiej samej przyjemności. Jest kilka książek w bibliotece, ale to nie to samo. W naszym domu zawsze były książki, zawsze coś można było ściągnąć z półki w deszczowy dzień i zanurzyć się w literkach. Do biblioteki jednak trzeba wyjść, założyć kalosze, pomamrotać pod nosem, zmoknąć i zmarznąć po drodze. Chcę mieć w domu książki, polskie książki, chcę, żeby Syn po nie sięgał. 
I tym sposobem w 30 kg paczce z polski znalazły się nasze grube koce, miód od babci i sporo książek. Na jesień jak znalazł.


niedziela, 22 czerwca 2014

Urlop.

Za każdym razem, kiedy jest kilka dni wolnego i można gdzieś pojechać, pojawia się dylemat: do Polski czy na wakacje? 

Do Polski ciągnie, tam jest rodzina, przyjaciele i ulubione miejsca, ale chciałoby się też zobaczyć coś nowego, odkryć nowe miejsca czy zwyczajnie wyurlopować się porządnie. Nie jest tajemnicą, że odpoczynek w Polsce to żaden odpoczynek. Po pierwsze: na ile się nie pojedzie, zawsze jest za krótko. Żeby zobaczyć się ze wszystkimi, z którymi by się chciało, pójść wszędzie, załatwić wszystko. Zawsze na coś zabraknie czasu. Jak ktoś ma pecha, to może jeszcze usłyszeć "to przez 2 tygodnie nie zdążyłeś do mnie wpaść?!". Ludzie zawsze mają o to pretensje, a tymczasem nasz grafik jest wypełniony po brzegi i często trzeba robić gradację typu "jak mi starczy czasu, to jeszcze zrobię to i to". 

Po drugie: jakikolwiek urlop w Polsce kosztuje tyle samo co egzotyczny urlop, dajmy na to na Majorce. Przelot, wyjścia, przyjemności, obowiązki, zakupy - i kasa leci. A jeszcze często Polak chodzi do lekarzy (prywatnie oczywiście), fryzjerów, kosmetyczek, bo te brytyjskie jakieś takie niegodne zaufania są. I drogie. Pójść w Szkocji do fryzjera za 25 funtów a w PL za 50 zł to nadal jest spora różnica. Więc ilekroć mamy okazję, to załatwiamy te wszystkie sprawy w ojczyźnie. Oczywiście jeśli starczy czasu...

Po trzecie: tęsknota tęsknotą, ale takie fajne, słoneczne wakacje, z plażą, palmami i basenem, też się człowiekowi należą. Zwłaszcza jak tyra u Szkota cały rok, często z nadgodzinami, często jest to praca fizyczna, ciężka. Ja mam to szczęście, że pracuję mało, ale i zarabiam mało. Mąż za to nadrabia z nawiązką, co niestety odbija się na jego zdrowiu i samopoczuciu. Wakacje pod palmą zdają się wybawieniem, zasłużonym odpoczynkiem, nie luksusem, a czymś, co się należy po całym roku zapierdzielu w fabryce.

Po czwarte: jeśli się mieszka i żyje w Szkocji, tak jak my i wiele rodzin, które tu znamy, do Polski przyjeżdża się "w gości". Nie mamy tam domu, w którym możemy czuć się swobodnie, spać w swoich łóżeczkach i jeść ze swoich miseczek. Nawet jeśli jesteśmy serdecznie przyjmowani, przez rodzinę czy przyjaciół, to zawsze jesteśmy "nie u siebie". 

Dlatego kiedy człowiek ma wydać kilkaset funtów na urlop, to staje przed dylematem: dom czy wakacje?

środa, 4 czerwca 2014

Inaczej.

Na początku było okropnie. Jedzenie okropne, pogoda okropna, kawa okropna, a do domu daleko. Całymi dniami chodziłam struta i wynajdowałam nowe okropne argumenty przeciw.
Pewnego dnia szłam chodnikiem z nosem spuszczonym na kwintę, a z naprzeciwka szła kobieta. Kiedy mnie mijała, uśmiechnęła się do mnie.
Moja pierwsza myśl: "mam coś nie tak z ubraniem? fryzurą?", potem: "znamy się? Niemożliwe, przecież jestem tu kilka tygodni i nie poznałam nikogo. Hm".
Po kilku dniach następna dziwna sytuacja. Szłam sobie z zakupami do domu, ktoś szedł naszą uliczką i kiedy mnie mijał, powiedział "dzień dobry" (czyli morning!). 
Yyyy...
Całkiem zaskoczona wymamrotałam odpowiedź. 
Dziwni ci ludzie. Odzywają się, mimo że Cię nie znają. Kiedy napotkasz ich wzrok - uśmiechają się albo kiwną głową, jak na powitanie. Kiedy jesteś w sklepie i robi się tłoczno w alejce, zewsząd słychać sorry! I ci, co zagradzają drogę, i ci, co chcą przejść. Na ulicy jest tak samo - w drzwiach, na chodniku, jeśli ktoś przypadkiem zaszedł Ci drogę. Sorry! Nea bother! (czyli "Przepraszam! Nie ma za co!). Kiedy jedziesz z kimś windą nie ślepisz w ścianę czy podłogę - wymiana uśmiechów, uprzejmości i krótka rozmowa o pogodzie, jeśli wystarczy czasu. Pogoda jest tematem uniwersalnym i neutralnym na tyle, że towarzyszy każdemu spotkaniu. Gdy rozmawiasz z nieznajomym - temat rzeka, zawsze mnie pytają o pogodę w Polsce ("to prawda, że u was pada śnieg i jest minus 20 stopni w zimie?").
Często zagadują kasjerki w sklepach, kelnerzy. Proste "Jak się masz?" otwiera pole do krótkiej pogawędki o czymkolwiek.
Wiem, że Ayr jest mieściną w porównaniu do Wrocławia, wydaje mi się jednak, że powszechne pogaduszki jeszcze potęgują to wrażenie. Jakby wszyscy się tu znali. 
Było okropnie, a teraz? Przymiotniki w mojej głowie zmieniły się na niesamowite, fajne, wspaniałe, super. Coraz więcej argumentów za.

niedziela, 1 czerwca 2014

Odpowiedzi na Wasze pytania cz.1

Jedna z Czytelniczek zadała pytanie: "jak synek się zaaklimatyzował?"

Najprostsza odpowiedź: Świetnie. Mimo naszych wielkich obaw od samego początku podobało mu się w Szkocji. Przylecieliśmy na tydzień przed rozpoczęciem roku szkolnego i Syn, który właśnie zakończył edukację przedszkolną, trafił do pierwszej klasy i zaczął nowe, szkolne życie tak samo, jak pozostali koledzy i koleżanki w klasie. Angielskiego znał tyle, że umiał policzyć do trzech, znał podstawowe kolory i umiał nazwać niektóre części ciała - tyle się nauczył w polskim przedszkolu. Był i nadal jest jedynym Polakiem w szkole, mimo to został przyjęty bardzo ciepło i szybko nawiązał pierwsze znajomości. Na początku było mu bardzo trudno ze względu na nieznajomość języka, ale dzieci tak naprawdę zawsze się dogadają w zabawie, a nauczyciele poradzili sobie po swojemu.

Szybko okazało się, że nasze obawy były zupełnie bezpodstawne. Czytałam kiedyś opinię psychologa, że dzieci przyjmują życie takie jakim jest - nie analizują plusów i minusów, nie żałują, nie oglądają się w przeszłość z nostalgią. Teraz mieszkamy w Szkocji i już. Dla niego najważniejsze było, że po dwóch latach rozłąki z tatą w końcu byliśmy w komplecie - jak wychodziliśmy na spacery Syn zawsze trzymał nas oboje za rękę i nie mógł się tym nacieszyć. Ma kolegów, zarówno szkockich jak i polskich, ma swoje zabawki, gry, ma częsty kontakt z rodziną w Polsce. Oczywiście, że tęskni. Czasem pyta, dlaczego tata nie może pracować w Polsce tak jak wujek i ciocia. Tłumaczymy mu wtedy, że tata woli pracować i mieszkać w Szkocji, a może za jakiś czas wrócimy wszyscy do Polski.
Parę dni temu był u nas kolega syna i razem siedzieli przy komputerze. Pomyślałam sobie, że nagram ich rozmowę, to zobrazuje w jakim stopniu Syn nauczył się angielskiego w ciągu niecałych dwóch lat. Jakość ukrytej kamery ;)
Czasem słyszę, jak ktoś mówi: "też bym wyjechał, gdyby nie dziecko". Błąd. Dziecko będzie szczęśliwe z rodzicami, nawet na końcu świata.

poniedziałek, 19 maja 2014

O jedzeniu.

Jedzenie jest inne. W Wielkiej Brytanii śmieją się ze Szkotów, że nie jedzą warzyw i owoców. Jest w tym sporo racji. Za warzywo uchodzą tu frytki, które dodawane są do większości potraw w restauracjach/barach. Kuriozum dla mnie było danie "naleśniki z brokułami i grzybami w sosie śmietanowym" podane z frytkami i to na jednym talerzu. Frytki oczywiście upaprane w tym sosie i rozmoczone do obrzydliwości. No ale naleśniki z frytkami? To już lekka przesada.
Kocham fish & chips. Ostatnio odkryłam, gdzie podają w szarym papierze na wynos, smakowite świeże fryty ze świeżą, mięciutką, pyszną rybką. Mąż z kolei lubuje się w wołowinie i burgerach. Najlepszy oczywiście jest burger ze szkocką wołowiną z bydła rasy Aberdeen Angus. Dopiero kiedy skosztowałam steka z tej rasy poznałam, jak bardzo może się różnić smak wołowiny. Lubię też balmoral chicken, to jest pierś drobiowa z haggisem i bekonem. Pycha. Smakuje mi haggis, chociaż uważam, że niewiele się różni od polskiej kaszanki.
Dzięki mojej zaprzyjaźnionej Cafe Buon zaczęłam lubować się w szkockich zupach. Dzisiaj na lunch zjadłam chicken & rice, czyli drobiowa z ryżem, ale Serena robi też pyszną lentil soup (w składzie marchew, por i soczewica), carrot & corriander (czyli marchew z kolendrą i szczyptą chilli), sweet potato & chilli (słodkie ziemniaki na ostro), czy pepper soup (pomidorowa z dużą ilością papryki). 
Ryby i owoce morza są tu popularne i powszechne. W sklepach można kupić mrożone i świeże krewetki różnych rozmiarów, przegrzebki, małże i ryby takie jak: dorsz, łupacz czy okoń morski, że o tuńczyku i łososiu nawet nie wspomnę. 
Typowo szkockim daniem, obok haggis, neeps and tatties (haggis z puree ziemniaczanym i puree z brukwi (!)) jest scotch pie - mięso w sosie zapiekane w cieście. Smaczne, cały obiad w jednym. Bardzo popularny jest macaroni cheese czyli makaron zapiekany z serem typu cheddar. Za warzywo/surówkę zwykle robi groszek - cały lub w formie puree, czyli mushy peas, fasolka w sosie pomidorowym lub brokuły z marchewką.  
Jedzenie w barach, restauracjach, jedzenie na wynos (take away) i gotowe dania ze sklepu są tu najbardziej popularne. Widać to po rozmiarach kuchni w większości mieszkań. Dla polskich łakomczuchów jest na szczęście polski sklep, gdzie można kupić żur, barszcz, sery i wędliny, no i polski chleb.

wtorek, 29 kwietnia 2014

Spikamy.

To zadziwiające, ilu w takim małym miasteczku jest obcokrajowców. Głównie za sprawą pracodawców: dziewczyny przyjeżdżają jako au-pair, chłopaki do fabryk i zakładów osadzonych wokół lotniska czy portu. Są też "naukowcy" - przyciągnięci tutaj wizją płatnych doktoratów. Większość z nich poznajemy na kursach angielskiego. Tak jak Natalię z Hiszpanii i Mariusza z Polski, którzy w ramach któregoś z europejskich programów prowadzą tutaj projekty naukowe. Albo Vanessę (Hiszpania) i Atessę (Niemcy), które opiekują się dziećmi i chodzą do koledżu. Oni wszyscy będą tu na chwilę, bo projekty trwają 1-2 lata a kontrakt au-pair jeden rok szkolny. 
Są też Ci, którzy przenieśli się tu na stałe. Niektórzy przybyli 7-8 lat temu. I żyją sobie tutaj, tęskniąc za domem, ale świadomi, że w ojczyźnie nie czeka na nich nic, co by skusiło do powrotu. Jedni mają na utrzymaniu rodziny, np. gdzieś w Polsce B, inni wyjechali zaraz po szkole i chcą tu osiąść, kupić dom, założyć rodzinę.

Ciekawe jest, że wielu emigrantów, którzy są tu latami, posługuje się językiem angielskim w stopniu podstawowym. Czytanie czy pisanie to już trudna sprawa. To zaskakujące, bo lekcje języka, pisania, czytania, są tu organizowane przez Miasto i darmowe. W Anglii, gdzie mieszka M., nie ma takich prezentów dla przybyszów. Często słyszę od tych osób, że nie mogą czegośtam zrobić, bo za słabo znają angielski i muszą prosić kogoś o tłumaczenie. Czasem u lekarza, czasem w urzędzie, a czasem w sklepie z telefonami komórkowymi. Nomen omen w urzędach i gabinetach lekarskich zwykle można poprosić o zapewnienie tłumacza, ale znajomi Polacy nie korzystają.

Może jestem niesprawiedliwa, bo mi nauka języka przyszła łatwo. Nauczyłam się, bo chciałam, i zrobiłam to jako nastolatka. Teraz tylko poszerzam wiedzę, korzystam z darmowych kursów, oglądam tv, czytam codzienne gazety. Mogę zrozumieć, że ktoś nie ma do tego talentu. Ma głowę do czegoś innego, nie wiem, jakieś inne umiejętności, a na zdolności językowe już nie wystarczyło. Czasem jest trudno wchłonąć nowe rzeczy, bo wiek już zaawansowany i głowa nie ta. Pewnie tak samo można usprawiedliwić młodszych, może mają zdolności matematyczne albo ruchowe, język jest u nich na dalszym planie.
Konsekwencją nieznajomości, lub też niewystarczającej znajomości języka są ograniczenia towarzyskie. No bo jak się nie dogadasz, to z kim się możesz spotkać? I siedzą biedaki w domu, do pubu nie wyjdą, na mieście nie zjedzą, bo nie umieją zamówić, o kinie nie wspomnę. Pewnie nie wszystkim to przeszkadza. 

W każdym razie cieszę się, że w naszym domu nie ma różnicy, czy gościmy Polaków czy nie. Cała nasza trójka rozmawia po angielsku z przyjemnością. Na ostatniej imprezie, pożegnaniu koleżanki Eleni, która wraca (niechętnie) na Cypr, poznaliśmy kilka nowych osób. Z Tajwanu, z Portugalii, ze Szkocji, z Anglii. Szkoci są dla nas, emigrantów, dość wyrozumiali, bo sami nie mówią po angielsku ;) Dlatego nie ma problemu żeby mówić wolniej czy powtórzyć, zawsze też chętnie uczą swojej gwary. Dla chcącego nic trudnego.

Cieszę się, że w naszym otoczeniu są ludzie różnorodni, wywodzący się z różnych krajów i kultur. Bardzo ciekawie się rozmawia na każdy temat. I wcale nie wszyscy mówimy perfekt po angielsku. I wcale nam to nie przeszkadza.

sobota, 26 kwietnia 2014

Kocham Wrocław. Zawsze mówiłam, że mam w moim mieście wszystko, czego potrzebuję do życia. Nie chciałam wyjeżdżać. Nigdy.

Los, a raczej Mąż, zdecydował inaczej. Dziś mieszkamy tysiące kilometrów od Wrocławia a za każdym razem, kiedy tam wracam, czuję się jak w domu. Cieszę się ze wszystkich widocznych zmian in plus i z lekkością ignoruję wszystkie in minus.Ostatnio na zajęcia z angielskiego mieliśmy przygotować turystyczną prezentację swojego miasta, maksymalnie 5 minut. Moja zaczęła się od ponad 30 slajdów w PowerPoincie a gadane miałam na godzinę. Przez tydzień się głowiłam jak ją skrócić i co wyrzucić. Jest tyle miejsc, którymi chciałabym się pochwalić, z których jestem dumna, które uważam za wyjątkowe, że trudno było wybrać. Uważam, że Wrocław jest wart pokazania wszystkim turystom z całego świata. A tymczasem kiedy rozmawiam z "lokalsami" okazuje się, że nawet jeśli ktoś z nich był w Polsce, to zwykle w Krakowie, czasem zahaczając o Zakopane, a jeden był w Warszawie, 20 lat temu. 
Z miasta, w którym teraz mieszkamy, są bezpośrednie, tanie loty Ryanairem do Wro. Piękne miejsca, baza noclegowa, ludzie mówiący po angielsku, bary i restauracje otwarte do późnych godzin nocnych serwujące pyszności i serdeczną atmosferę. Atrakcje dla dzieci, zabytki, stadion z koncertami i meczami. Jak to się dzieje, że kiedy na pytanie: "skąd pochodzisz?" odpowiadam: "Wrocław or Wroclaw or Breslau", Szkoci nie wiedzą o czym mówię.
Teraz, kiedy znam tu więcej ludzi, chciałabym im wszystkim pokazać moje piękne miasto, opowiedzieć o jego historii i o tym, jak jestem z niego dumna.
Cóż poradzić na to, że Szkoci wolą spędzać urlopy w Hiszpanii.

Wyspa Arran (dzień drugi).

Niełatwo jest opisać wycieczkę po 2,5 roku, ale spróbuję... Czas na drugą część relacji z dwudniowej wycieczki na Arran. Sporo czasu upłynę...