poniedziałek, 27 października 2014

Wycieczka do Dumfries House.

Wiele było wątpliwości na temat celu naszej wyprawy. "Dom warto zwiedzić, jeśli interesują was meble". "Ma być silny wiatr a tam jest dużo drzew, może być niebezpiecznie". "Ma padać, to raczej na spacer nie pójdziemy".

Tu trzeba powiedzieć jedno: w Szkocji do pogody trzeba się dostosować. Gdyby człowiek patrzył na to, że pada i wieje, to by nie wychodził z domu przez połowę roku. 
Łaziki, takie jak my, muszą być porządnie zaopatrzone w garderobę odporną na wiatr i deszcz. Odpowiednie bluzy, spodnie i buty są tu niedrogie i powszechne. Dawno już się przekonałam, że polskie wełniane swetry się tu nie sprawdzą, a zamiast wiecznego narzekania na pogodę lepiej założyć nieprzemakalne spodnie i kurtkę. W końcu nic nie poradzę na tutejszy klimat a od kiedy się wyposażyłam w to wszystko jestem o wiele szczęśliwsza i śmieję się pod nosem z tych "nieprzystosowanych".


Wracając do wycieczki.
Niedaleko - około 30 minut autem z Ayr. Dumfries House to 8 km kw. parku, ogrodów i zabudowań, które ocalono przed ruiną raptem kilka lat temu. Prace wciąż trwają: arboretum dopiero zasadzono, ogród (Walled Garden) utworzono w ciągu ostatnich dwóch lat a fontanna przed budynkiem została uroczyście oddana do użytku... 6 dni temu (21.10.2014). Czuliśmy się trochę jak szczęściarze, trochę jak pionierzy. Wszystko takie nowe, chociaż stare. Widać olbrzymią robotę, jaką fundacja wykonała, żeby posiadłość była atrakcyjna dla odwiedzających.



Cały projekt prowadzony jest pod patronatem Księcia Karola, który wyłożył połowę z 50 milionów funtów potrzebnych na przywrócenie świetności Dumfries House. Królowa Elżbieta objęła patronatem ogród, w którym podziwiać można różnorodność warzyw, owoców i kwiatów na grządkach i w szklarniach. Trafiliśmy na piękne dynie, w klimacie nadchodzącego Halloween.

Na wycieczkę z przewodnikiem warto się wybrać pod warunkiem, że znacie dobrze język angielski. Pan przewodnik mówił bardzo szybko i po szkocku, ale sporo udało nam się zrozumieć a podał dużo ciekawostek na temat kolekcji mebli Thomasa Chippendale'a zgromadzonej w Dumfries House. W końcu nie codzienne można podziwiać szafę wartą 20 milionów funtów.

Bardzo nam się podobał park i ogród, chociaż nie mogliśmy w pełni docenić ich urody, bo Pani Jesień postrącała już liście z większości roślin. Rośnie tam kilka dorodnych krzaków popłochu - symbolu Szkocji, często mylonego z ostem. Pierwszy raz widziałam popłoch na żywo! 

Na pewno tam wrócimy o jakiejś cieplejszej porze, kiedy ogród nabierze barw i zapachów a zieleń parku zaprosi nas na długi spacer.


wtorek, 21 października 2014

Jesień w Loch Lomond.

Korzystając z ciągle ładnej pogody postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę w poszukiwaniu jesieni. Chcieliśmy miejsca niezbyt odległego, z pięknymi lasami, gdzie jest nadzieja na grzyby i długi spacer. Wybraliśmy Park Narodowy Loch Lomond, niecałe 100 km od Ayr (dojazd autem zajął nam jakieś 1,5 godziny).


Jesień otoczyła nas tam w całej swej urodzie. Piękne, złoto-czerwone barwy liści, widok na jezioro i pobliskie góry, trasy spacerowe w parkach i lasach - bardzo miły sposób spędzenia soboty.



Jezioro Lomond i otaczający je park narodowy stanowią swoistą granicę między nizinną Szkocją (Lowlands) a górami (Highlands). To część szkockiego uskoku tektonicznego zwanego Highland Boundary Fault, który od wschodu do zachodu wyspy dzieli Szkocję na przemysłową - pełną miast i dróg szybkiego ruchu, i pierwotną - zdominowaną przez góry, jeziora, lasy i dziką przyrodę. Teren ceniony przez miłośników górskich wędrówek i czystego, nocnego nieba, którego bogactwo konstelacji zapiera dech w piersiach.




Ale my, mieszczuchy, mieliśmy raptem kilka godzin. Wycieczkę zaczęliśmy w Balmaha, gdzie znajduje się centrum informacyjne parku i początek tras spacerowych wzdłuż jeziora i wgłąb lasu. Spędziliśmy dobrych parę minut na plaży wybierając najdziwniejsze i najładniejsze kamienie. Przeszliśmy się lasem na wzgórze Conic Hill (raptem 361 m.) skąd podziwialiśmy jesienną panoramę.



Zbieraliśmy złote i czerwone liście, robiliśmy zdjęcia, oddychaliśmy świeżym powietrzem i cieszyliśmy oczy. Na szczęście znaleźliśmy też czas na szybką kawę, a kawiarnia w Balmaha to bodaj najpiękniejsze takie miejsce jakie do tej pory widziałam w Szkocji. St Mocha Cafe ma klimatyczny wystrój i pyszną kawę. Gdyby nie Mąż, poganiający do dalszej drogi, pewnie spędziłabym tam większość tej soboty.




Trzeba było jednak jechać dalej, tym razem do Balloch. Miasto także znajduje się nad jeziorem, ale zamiast dzikiego lasu i wzgórz oferuje park i zamek (obecnie w remoncie). Tu absolutnie straciłam głowę dla czerwonych klonów i złotych dębów.




Pod tymi właśnie złotymi dębami znaleźliśmy w końcu grzyby. Jedynie kilka borowików i dwa kozaki, ale jak dotąd to nasze największe osiągnięcie w zbieraniu grzybów (bo oczywiście je zebraliśmy i ususzyliśmy). Jest więc nadzieja. Wiemy już, gdzie jechać, nie jest daleko, a radość wielka.



niedziela, 19 października 2014

Clanadonia czyli szkocka muzyka popularna.

Kto był w Glasgow, ten zna ich z deptaka. Za każdym razem, gdy tam jestem, pędzę w okolicę handlową z nadzieją, że będą. I tym razem nie zawiedli. 
Już z dala do naszych uszu dolatywały dźwięki bębnów i kobzy. 
Clanadonia to zespół bardzo energiczny, energetyczny, pozytywny. Zawsze otoczony sporym kręgiem publiczności. Ludzie stoją dookoła z uśmiechami na twarzach, przytupują do rytmu, czasem klaszczą, śmieją się, najodważniejsi tańczą. Rytm porywa, bębny swoim basem przywołują. Zwróćcie uwagę na panią w niebieskiej kurtce, mniej więcej na środku zdjęcia. Tak, słucha z opadniętą szczęką ;)



Uwielbiam ich dzikość, energię, nawet ich stroje - stylizowane na tradycyjne, w jednakowych kolorach ziemi. Cali są jakby z natury, z gaelickimi zaśpiewami, z tańcem jakby dzikich plemion. Niesamowity miks, który musi się podobać, bo trafia do środka, przywołuje coś pierwotnego, coś, co jest w każdym człowieku.
Tym razem kupiłam płytę (cena 10 funtów na miejscu, 13 w ich sklepie internetowym). Wybór był trudny: oryginalna lub nowa. Zdecydowałam się na ich pierwszą płytę, bo jak wiadomo "pierwsza płyta najlepsza". Teraz jest stałym repertuarem w aucie i stanowi znakomite tło naszych wycieczek po Szkocji.
Jeśli chcecie posłuchać, próbki są na ich stronie tutaj. A jeśli kiedykolwiek będziecie mieli szansę - koniecznie zobaczcie ich na żywo. Płyta nie jest w stanie oddać całego spektaklu, który panowie z Clanadonii przygotowują dla publiczności.

wtorek, 7 października 2014

Outlander

Wczoraj skusiłam się na pierwszy odcinek serialu "Outlander". Jest to amerykański serial z 2014 r. będący adaptacją powieści "Obca" Diany Gabaldon.
Serial był kręcony w Szkocji bez specjalnego rozgłosu. Pierwszy odcinek umiejscowiony jest w Inverness i okolicach - 330 km od nas w kierunku północno-wschodnim. Zimniej, mokrzej i tak soczyście szkocko. 

Po dwóch latach mieszkania tutaj zupełnie inaczej patrzę na motywy szkockie w filmach. Teraz mają dla mnie sens. Nazwy, tradycje, stroje, język - to wszystko teraz brzmi znajomo. 
W serialu "Outlander" mówią pięknie po szkocku i gaelicku, przy czym o ile w miarę rozumiem szkocki, to gaelicki  jest dla mnie absolutnie kosmiczny, wręcz egzotyczny. Kiedy słyszę gaelicki mam wrażenie, że cofnęłam się w czasie, całkiem jak bohaterka serialu.
Po obejrzeniu pierwszego odcinka widzę, że serial przedstawia Szkocję romantyczną, nieco mroczną, magiczną, waleczną - zgodną z wyobrażeniami większości ludzi. Warto zobaczyć serial chociażby dla pięknych, naturalnych, szkockich scenerii - skądinąd miło, że twórcy serialu sięgnęli po prawdziwe szkockie krajobrazy a nie wybrali się np. w Sudety.
Niestety żaden polski kanał telewizyjny nie emituje "Outlandera" w tej chwili, można go jedynie znaleźć na internetach.

Wyspa Arran (dzień drugi).

Niełatwo jest opisać wycieczkę po 2,5 roku, ale spróbuję... Czas na drugą część relacji z dwudniowej wycieczki na Arran. Sporo czasu upłynę...