wtorek, 21 października 2014

Jesień w Loch Lomond.

Korzystając z ciągle ładnej pogody postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę w poszukiwaniu jesieni. Chcieliśmy miejsca niezbyt odległego, z pięknymi lasami, gdzie jest nadzieja na grzyby i długi spacer. Wybraliśmy Park Narodowy Loch Lomond, niecałe 100 km od Ayr (dojazd autem zajął nam jakieś 1,5 godziny).


Jesień otoczyła nas tam w całej swej urodzie. Piękne, złoto-czerwone barwy liści, widok na jezioro i pobliskie góry, trasy spacerowe w parkach i lasach - bardzo miły sposób spędzenia soboty.



Jezioro Lomond i otaczający je park narodowy stanowią swoistą granicę między nizinną Szkocją (Lowlands) a górami (Highlands). To część szkockiego uskoku tektonicznego zwanego Highland Boundary Fault, który od wschodu do zachodu wyspy dzieli Szkocję na przemysłową - pełną miast i dróg szybkiego ruchu, i pierwotną - zdominowaną przez góry, jeziora, lasy i dziką przyrodę. Teren ceniony przez miłośników górskich wędrówek i czystego, nocnego nieba, którego bogactwo konstelacji zapiera dech w piersiach.




Ale my, mieszczuchy, mieliśmy raptem kilka godzin. Wycieczkę zaczęliśmy w Balmaha, gdzie znajduje się centrum informacyjne parku i początek tras spacerowych wzdłuż jeziora i wgłąb lasu. Spędziliśmy dobrych parę minut na plaży wybierając najdziwniejsze i najładniejsze kamienie. Przeszliśmy się lasem na wzgórze Conic Hill (raptem 361 m.) skąd podziwialiśmy jesienną panoramę.



Zbieraliśmy złote i czerwone liście, robiliśmy zdjęcia, oddychaliśmy świeżym powietrzem i cieszyliśmy oczy. Na szczęście znaleźliśmy też czas na szybką kawę, a kawiarnia w Balmaha to bodaj najpiękniejsze takie miejsce jakie do tej pory widziałam w Szkocji. St Mocha Cafe ma klimatyczny wystrój i pyszną kawę. Gdyby nie Mąż, poganiający do dalszej drogi, pewnie spędziłabym tam większość tej soboty.




Trzeba było jednak jechać dalej, tym razem do Balloch. Miasto także znajduje się nad jeziorem, ale zamiast dzikiego lasu i wzgórz oferuje park i zamek (obecnie w remoncie). Tu absolutnie straciłam głowę dla czerwonych klonów i złotych dębów.




Pod tymi właśnie złotymi dębami znaleźliśmy w końcu grzyby. Jedynie kilka borowików i dwa kozaki, ale jak dotąd to nasze największe osiągnięcie w zbieraniu grzybów (bo oczywiście je zebraliśmy i ususzyliśmy). Jest więc nadzieja. Wiemy już, gdzie jechać, nie jest daleko, a radość wielka.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wyspa Arran (dzień drugi).

Niełatwo jest opisać wycieczkę po 2,5 roku, ale spróbuję... Czas na drugą część relacji z dwudniowej wycieczki na Arran. Sporo czasu upłynę...