piątek, 15 sierpnia 2014

Koniec lata.

Skończyło się lato. Można to poznać po temperaturze, deszczu, młodych mewach skrzeczących za oknem o 4 rano, wyprzedażach w sklepach no i po przygotowaniach do szkoły.
W tym roku szkockie lato było wyjątkowo łaskawe - trwało bite 2 miesiące. Dużo słońca, dużo energii, wylegiwanie się na plaży, zachód słońca po 22:00 - jak tu nie lubić lata? Połowę tych upałów spędziłam z Synem w Polsce, trochę we Wrocławiu a trochę nad jeziorem w Puszczy Noteckiej. 

Ciężko się wraca po tak długiej przerwie. Właściwie zawsze ciężko się wraca z Polski i zawsze na pytanie "jak było?" słychać odpowiedź "za krótko!". Na szczęście tym razem mniej miałam obowiązków i więcej przyjemności. Bieganie po urzędach i biurach ograniczone do minimum, za to maksimum kawek i mojito z przyjaciółmi. Uwielbiam to, że ciągle mam swoje miejsca, w których ciągle znajduję to, co lubię. Zaskakujące jest to, że przybywa mi przyjaciół w Polsce. Takie trochę carpe diem - spotkać się ze mną można tylko przez kilka dni w roku, więc kto chce, musi się dostosować. Póki mieszkałam w Polsce często sama myślałam "a, kiedyś się spotkamy, mamy czas", i często nic z tych spotkań nie wychodziło. Teraz jest presja czasu, bo już za parę dni wyjeżdżam a potem będę dopiero za pół roku. Dzięki temu niektórych widziałam częściej przez ostatnie 2 lata niż wcześniej przez 10. Nie uznaję za stosowne powiadamiania wszystkich, że "oto jestem!" Życie mi pokazało, że te osoby, które faktycznie chcą się spotkać, potrafią się skutecznie umówić, najlepiej z wyprzedzeniem pytając kiedy będę. Zwykle mam tylko kilka dni do dyspozycji i sporo na głowie, więc ta metoda zdaje się być najskuteczniejsza.
W pierwszym okresie pobytu w Szkocji przywoziłam z Polski jedzenie. Pierogi od babci i mamy, smalczyk od teściowej, wędliny, chleb, ser żółty, przyprawy, miód. Taka tęsknota za domem, za domowym jedzeniem, za rodzinną kuchnią. Z czasem nauczyłam się zastępować polskie produkty szkockimi albo po prostu kupować je w polskim sklepie. Potem pojawiła się potrzeba garderobiana: bo te szkockie takie marne, albo drogie, albo te polskie ładniejsze, a bo znam rozmiarówkę, bo lepiej mi wszystko pasuje. Nastąpił więc okres kupowania ubrań i butów w Polsce. I znów z czasem przeszło, poznałam sklepy w Ayr, nauczyłam się rozmiarówki, nauczyłam się czytać ceny. Teraz już ładne buty za £50 nazywam "tanimi", a te za £70 są "niedrogie". Wiem, gdzie są dżinsy na mnie, gdzie są ładne torebki i gdzie kupić kurtkę na szkocką pogodę.
Podczas ostatniego pobytu w Polsce nadszedł czas na książki. Pójść do księgarni, pomacać, przeczytać parę linijek, kupić. Atlas po polsku, powieścidła, książki historyczne, nowy Pratchett. Wiem, że w UK są polskie księgarnie internetowe, sprawdzałam, nawet podręczniki mają. Ale wizyta w księgarni to jest jedna z tych przyjemności, których w Ayr nie doświadczę. Oczywiście są tu księgarnie, ale polskich wydawnictw tam nie kupię, a czytanie po angielsku nie sprawia mi takiej samej przyjemności. Jest kilka książek w bibliotece, ale to nie to samo. W naszym domu zawsze były książki, zawsze coś można było ściągnąć z półki w deszczowy dzień i zanurzyć się w literkach. Do biblioteki jednak trzeba wyjść, założyć kalosze, pomamrotać pod nosem, zmoknąć i zmarznąć po drodze. Chcę mieć w domu książki, polskie książki, chcę, żeby Syn po nie sięgał. 
I tym sposobem w 30 kg paczce z polski znalazły się nasze grube koce, miód od babci i sporo książek. Na jesień jak znalazł.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wyspa Arran (dzień drugi).

Niełatwo jest opisać wycieczkę po 2,5 roku, ale spróbuję... Czas na drugą część relacji z dwudniowej wycieczki na Arran. Sporo czasu upłynę...